Wojciech Potocki: Zanim porozmawiamy o tegorocznych planach, warto chyba podsumować poprzedni sezon. Pamiętam naszą rozmowę sprzed roku i wtedy był pan wielkim optymistą i mówił: "Wsiadamy do tego forda, jedziemy, wygrywamy co się da na całym świecie." Pierwszy start w Meksyku ten optymizm potwierdził, bo trzecie miejsce to dobra lokata. Potem trochę się posypało.
Michał Kościuszko: Ja już raczej myślę o nowych wyzwaniach, ale dobra. Ma pan rację, o mały włos nie wygraliśmy Rajdu Meksyku, gdyby nie problemy techniczne. Podobnie było w Jordanii, też prowadziliśmy, ale zdarzył się ten nieszczęsny wypadek. Miałem przez pewien czas drobne problemy fizyczne…, ale nie tylko.
"Drobne" to pan mówi teraz, kiedy już wszystko jest w porządku. Wtedy wyglądało to bardzo groźnie.
- No tak, konsekwencje odczuwałem przez cały rok, nie tylko fizyczne. Miałem kłopoty ze wzrokiem, przez kilka tygodni nie widziałem na jedno oko, a po urazie kręgosłupa ból czuję do tej pory. Ale ok., zapomnijmy o tym co było.
Kraksa wpłynęła także na zmianę samochodu.
- Okazało się , że zespół który przygotowywał mi forda stracił płynność finansową i nie był w stanie dostarczyć auta. Musiałem więc w ciągu pięciu dni znaleźć inny samochód i inny zespół. Udało się, a Rajd Portugalii skończyłem na trzecim miejscu. Podium dla każdego kierowcy jest sukcesem i ja też tak to potraktowałem. Niestety na Rajdzie Polskim znowu pojawiły się problemy techniczne, które nie pozwoliły mi ukończyć kolejnych zawodów.
W końcowej klasyfikacji mistrzostw świata SWRC zajął pan piąte miejsce. To dla pana sukces, czy może porażka?
- Chcę zostać mistrzem świata i nawet jak zajmę drugie czy trzecie miejsce, to będę niezadowolony. Z piątego też się specjalnie nie cieszę. Tak się jednak ułożył sezon, że jedyne, co mogłem zrobić to walczyć o tę piątą lokatę. Udało się i biorąc pod uwagę, że to mistrzostwa świata, to raczej nie powinienem narzekać. Aspiracje mam oczywiście dużo większe
Wróćmy na chwilę do pana wypadku w Jordanii. Lot w przepaść, skasowany samochód, niewiele brakowało, żeby i pan stracił życie. To wpłynęło na późniejsze starty? Nie wierzę, że po takim przeżyciu można natychmiast usiąść za kierownicą i jechać na pełny gaz.
- W sportach, gdzie zawodnicy są narażeni na różnego rodzaju niebezpieczeństwa, jest zasada, żeby wrócić do startów tak szybko, jak to jest możliwe. Kiedy dżokej spada z konia, to natychmiast chce na niego wsiąść z powrotem, po to, żeby nie powstała jakaś bariera psychiczna i lęk przed jazdą. Ja wsiadłem do samochodu dopiero po sześciu tygodniach, ale po tak ciężkim wypadku jest nie można szybko wrócić do formy. Po prostu traci się wiarę we własne umiejętności, traci się wiarę w samochód, jednym słowem jest bardzo trudno. Co robić? Jak najwięcej jeździć. Gdybym miał możliwość zaraz po wypadku wsiąść do samochodu i potrenować, żeby wyrzucić z głowy złe wspomnienia i pokazać samemu sobie, że jestem dobry, potrafię, jestem szybki to byłoby inaczej. Ja niestety musiałem trochę "poleżeć" w szpitalu w Ammanie. Na szczęście byłem tam krótko, ale potem, przez kilka następnych tygodni, kiedy kładłem się spać miałem poważne zawroty głowy, nudności i przede wszystkim problemy ze wzrokiem. Przez kolejne pół roku czułem jeszcze ten wypadek jeżdżąc po dziurach. Czułem wtedy jak bardzo nadwyrężony jest mój kręgosłup. Ale cóż, taki jest ten sport i trzeba się z tym liczyć.
A co na to rodzice? Tata, pana największy kibic, nie powiedział: - Stop, Michał daj sobie z tym spokój?
- Nie, tata wie że jestem twardy i nie było nawet takiej rozmowy. Obaj raczej patrzymy w przyszłość, a nie roztrząsamy tego, co było.
Wypadek w Jordanii nie był jedynym jaki pan przeżył w ubiegłym sezonie. Wyleciał pan jeszcze z trasy we Francji, a potem dziękował kibicom, że z powrotem wypchnęli samochód.
- Aaaa, widziałem to potem w internecie. Skosiliśmy wtedy kilka winogronowych krzaczków, bo pojechaliśmy troszeczkę za szybko. Walczyłem tam o zwycięstwo. Po pierwszej pętli prowadziliśmy i po prostu chcieliśmy utrzymać tę czołową pozycję. Takie błędy się zdarzają, ale kibice rzeczywiście pomogli wypychając nas na trasę. Zajęliśmy tam ostatecznie trzecie miejsce.
W rajdach, oprócz kierowcy, ogromną rolę odgrywa sprzęt. Kiedy spytałem Leszka Kuzaja, co sądzi o pana wyborze - chodziło o forda - powiedział, że młodzi ludzie robią różne błędy. Pan też uważa, że to była pomyłka?
- Nie myślałem tak. Leszek musiał tak powiedzieć, bo miał podpisany kontrakt ze Skodą (śmiech). Uważam, że podjąłem decyzję najlepszą z możliwych i do tej pory uważam, że jest to najlepsze auto. W innych samochodach musiałem mieć czas, by się do nich przyzwyczaić, a do forda wsiadłem i od razu zacząłem wygrywać.
A te wszystkie techniczne kłopoty, to tylko pech?
- Pech i nie pech. To była przede wszystkim zupełnie nowa konstrukcja. Pech chciał, że to ja musiałem tego doświadczyć, a większość awarii wynikała z błędów konstrukcyjnych auta. Zresztą producent do tego się przyznał. Poczułem to niestety na własnej skórze. Parę pożarów, defekty alternatora, urwany pasek klinowy. Mimo to, uważam, że wtedy była to najlepsza decyzja..
Ucieknijmy na chwilę od rajdów. Pół roku temu, wsiadł pan do gokarta i ścigał się po ulicach Warszawy. To był obowiązek wobec sponsorów, czy po prostu fajna zabawa?
- Przede wszystkim doskonała zabawa. Kiedy miałem piętnaście lat, startowałem w kartingowych mistrzostwach Polski i zdobyłem tytuł mistrzowski, a teraz mogłem sobie przypomnieć jak to kiedyś bywało. Oczywiście nie były to takie mocne karty, jak te na których startowałem w mistrzostwach, ale zabawa była naprawdę fajna. Nie zawsze trzeba się napinać i ścigać na poważnie.
Oprócz szybkiej jazy samochodem, lubi pan gotować. Nic zresztą dziwnego, tata jest restauratorem. Jaki nowy przepis przywiózł pan z ostatnich rajdowych wyjazdów?
- Dobre pytanie. Bardzo lubię próbować różne lokalne przysmaki i przyznam, że byłem zachwycony kuchnią meksykańską. To rzeczywiście coś niesamowitego. Jadłem tam kukurydziane pierożki nadziewane fasolą i mięsem, które są fantastyczne. Już "sprzedałem" ten przepis tacie, niestety nie miałem okazji spróbować, jak mu wyszły pierożki. Mam jeszcze kilka innych przepisów, które chciałbym wypróbować i być może niedługo zaproszę przyjaciół oraz członków zespołu na wieczór kulinarnych wspomnień z rajdów.
To może po tegorocznym sezonie. Wystartuje pan w rajdowych mistrzostwach świata PWRC. Skąd ten wybór?
- To najstarsza i najliczniej obsadzona klasyfikacja mistrzostw świata. Zgłoszonych jest tu prawie dwa razy więcej kierowców, niż w SWRC. Będziemy startować na trzech kontynentach, a zaczniemy pod koniec marca, od Rajdu Portugalii. Potem będzie Rajd Argentyny, a we wrześniu po raz pierwszy pojedziemy w Rajdzie Australii.
Nowe wyzwanie to kolejny krok do startów w mistrzostwach WRC?
- Moim marzeniem jest mistrzostwo świata WRC, a tegoroczny start, to taki awans poziomy, jak mówią w wielkich korporacjach.
Będzie pan jeździł biało-czerwonym Mitsubishi.
- Tak, Mitsubishi Lancer Evo X w najnowszej specyfikacji. Samochód przygotowywał będzie też nowy tuner. RalliArt Italy, który w sezonach 2009 i 2010 zwyciężył w klasyfikacji PWRC przygotowując samochód Portugalczykowi Armindo Araujo. Jestem pewien, że to doskonały wybór i nie powtórzą się już kłopoty z ubiegłego sezonu. Prawdę mówiąc, to Włosi zaproponowali takie rozwiązanie. Pierwsze rozmowy prowadziliśmy już pod koniec ubiegłego sezonu. Mitsubishi jest może trochę wolniejsze, niż Subaru, ale bardziej wytrzymałe. W tych mistrzostwach bardziej powinny się liczyć właśnie takie "maratońskie" maszyny.
Które z tegorocznych rajdów najbardziej panu leżą? Które będzie najłatwiej wygrać/
- Nigdy nie wygrywa się łatwo, ale jestem w tej dobrej sytuacji, że dwa pierwsze tegoroczne starty to rajdy na których już startowałem. W Portugalii i Argentynie, dwa lata temu, startując w JWRC nawet wygrałem. Warto byłoby powtórzyć te wyniki (śmiech).
Jaki cel pan postawił przed sobą w tym sezonie. Mistrzostwo?
- Jak już mówiłem, że zadowolony będę tylko wtedy gdy zostanę mistrzem świata, wiec to oczywiste. Myślę, że głównym rywalem będzie teraz Patrik Flodin, ale jest również kilku innych szybkich i doświadczonych kierowców. Myślę, że minimum dla mnie to miejsce na podium w klasyfikacji końcowej.
Tytuł mistrzowski będziemy świętować na przyjęciu pełnym egzotycznych potraw przygotowanych przez Michała Kościuszkę?
- Jasne (śmiech).
Załoga na prezentacji / fot. Archiwum M.Kościuszko