Zientarski: powiedziałem ministrowi, żeby zbudował normalną motoryzację

- Powiedziałem ministrowi infrastruktury Andrzejowi Adamczykowi, że skoro rządzący są twardzi, niech to pokażą i zbudują w Polsce normalną motoryzację - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Włodzimierz Zientarski, dziennikarz motoryzacyjny.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
AFPS/PPC Newspix / AFPS/PPC

WP Sportowefakty: Kiedy zaczął pan jeździć na wyścigi Formuły 1?

Włodzimierz Zientarski: To było w latach 80., w czasach, kiedy w motorsporcie nie było jeszcze zakazu reklamy papierosów. Camel zaczął wtedy organizować Camel Trophy, a Marlboro poszło w Formułę 1. Tym sposobem TVP dostała transmisje z F1 za darmo. Jeździliśmy na wyścigi razem z Andrzej Borowczykiem i Bogdanem Raczką. Problem był taki, że mieliśmy akredytacje i prawa do pokazywania wyścigów, a nie było pieniędzy na wyjazdy i hotele. Od FSO dostaliśmy wtedy Poloneza, część kosztów zakwaterowania pokrywał Polski Związek Motorowy, ale najczęściej naszym pokojem hotelowym był właśnie ten Polonez. Jeździliśmy nim po całej Europie. Z własną benzyną. Benzyna kosztowała wtedy około dolara za litr, a w Polsce jak ktoś miał dolara, to był bogaty. Jeździliśmy czasami z przyczepą kempingową, w której załadowane były kanistry z paliwem. Bomba na kołach, ale przez ceny benzyny na zachodzie nie mieliśmy innego wyjścia.

- W tamtych czasach największym wydarzeniem był zawsze wyścig na Monzy. Włoscy "ferrariści" stwarzali niezwykłą atmosferę. To w ogóle były niezwykłe czasy, zupełnie inne niż teraz, kiedy opłata za licencję od Bernie'ego Ecclestone'a kosztuje duże pieniądze. Wtedy dostaliśmy licencję za darmo. I mogliśmy wchodzić z kamerą, gdzie tylko chcieliśmy. Świat F1 był otwarty, teraz jest niesamowicie pozamykany.

Jak wyglądały wyścigi F1 z perspektywy siermiężnej rzeczywistości PRL-u?

- Ten PRL wcale nie był taki siermiężny. Ale w Europie był wtedy ten cholerny podział na dwa fronty. Dla nas kontakt z Zachodem w czasie wyjazdów na wyścigi był szokujący. Daję wam najświętsze słowo honoru, że po przekroczeniu granicy miałem wrażenie, że jestem w raju - mogę robić co chcę, mówić co chcę, nikt za mną nie chodzi. A F1 otwierała wtedy ludzi na wielki świat. Piękne samochody, piękne kobiety, jachty w Monte Carlo. Kiedyś dostaliśmy zaproszenie na jeden z tych jachtów. Rozmawiałem tam z jakimś facetem z telewizji francuskiej o programie "Jarmark", który wtedy prowadziłem. Zapytał mnie, jaką mamy oglądalność. Kiedy usłyszał, że 80 procent, złapał się za głowę i powiedział, że muszę być super bogatym facetem. A ja dostawałem w Telewizji Polskiej równowartość 50-60 dolarów miesięcznie.

Teraz Polsat po wielu latach przestał pokazywać wyścigi, prawa przejęła telewizja Eleven. Ja im życzę jak najlepiej. Problem z F1 polega na tym, że komentator musi umieć komentować dramaturgię i wypełniać luki, budować coś z niczego. Jeżeli tego nie umie, wyścig wydaje się widzowi nieciekawy.

Jaki był najtrudniejszy wyścig, jaki pan komentował?

- To było Grand Prix Kanady, w którym była czterogodzinna przerwa z powodu ulewy, a my cały czas byliśmy na antenie. Deszcz lał, nic się nie działo, a my musieliśmy jakoś tego widza zatrzymać. Ludzie! Gadać przez cztery godziny, to jest wyzwanie. A jeszcze wszystko działo się już nad ranem. Trudny był też inny wyścig w Kanadzie, w którym rozbił się Robert Kubica. Siedziałem wtedy w studiu obok jego ojca. Taki wyraz twarzy, jaki miał Artur Kubica po wypadku, ogląda się tylko w kinie. Widziałem przerażenie w jego oczach. Nagle się zerwał i powiedział: "to ja lecę! Do ambasady po wizę. Muszę lecieć". Na szczęście z czasem zaczęły przychodzić dobre wiadomości, że Robert żyje, że nie jest z nim tak źle. Wtedy sytuacja się uspokoiła, ale pierwsze chwile po wypadku były straszne.

Oglądał pan film "Rush", o rywalizacji Nikiego Laudy i Jamesa Hunta?

- Oglądałem. Ciekawe, artystyczne kino. Charaktery kierowców pokazuje chyba prawdziwie. Poznałem kiedyś Hunta, miał opinię niesamowitego playboya. Laudy nigdy nie spotkałem. Film o nich jest ciekawy, ale dla mnie wielkie kino to "Senna". Dokument, ale ogląda się jak najbardziej dramatyczną fabułę. Zobaczyłem w tym filmie metafizykę w życiu Senny, głęboko wierzącego człowieka. Dostrzegłem jego transcendencję na torze, przekonanie, że ścigając się on nie jest tylko kierowcą, ale jakimś innym bytem. I w to uwierzyłem.

Pytam o "Rush", bo to przykład jednej z najbardziej zaciętych rywalizacji w historii F1. Inną jest walka Ayrtona Senny i Alaina Prosta. Czy walka o zwycięstwa i tytuły bywa w tym sporcie tak zażarta, że w imię zwycięstwa kierowcy są w stanie się pozabijać na torze?

- Myślę, że tak. Dziś, tak jak wspomniałem wcześniej, świat F1 jest szalenie pozamykany. Powstały kasty, sekty, ludzie żyją w innym świecie, a to musi się odbić na charakterach. Pamiętam, jak kiedyś robiliśmy wywiad z Nigelem Mansellem. Był bezwzględny - choć wcześniej wszystko było ustalone, on stwierdził, że nie podobają mu się nasze pytania, wstał i wyszedł. Wielu z tych gości ma poprzewracane w głowie.

Kiedyś było inaczej? Mam wrażenie, że dawniej kierowca F1 był kimś w rodzaju romantycznego bohatera. Teraz to produkt marketingu.

- Zgadza się, obecnie kierowcy F1 często zachowują się jak roboty.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×