WP Sportowefakty: Kiedy zaczął pan jeździć na wyścigi Formuły 1?
Włodzimierz Zientarski: To było w latach 80., w czasach, kiedy w motorsporcie nie było jeszcze zakazu reklamy papierosów. Camel zaczął wtedy organizować Camel Trophy, a Marlboro poszło w Formułę 1. Tym sposobem TVP dostała transmisje z F1 za darmo. Jeździliśmy na wyścigi razem z Andrzej Borowczykiem i Bogdanem Raczką. Problem był taki, że mieliśmy akredytacje i prawa do pokazywania wyścigów, a nie było pieniędzy na wyjazdy i hotele. Od FSO dostaliśmy wtedy Poloneza, część kosztów zakwaterowania pokrywał Polski Związek Motorowy, ale najczęściej naszym pokojem hotelowym był właśnie ten Polonez. Jeździliśmy nim po całej Europie. Z własną benzyną. Benzyna kosztowała wtedy około dolara za litr, a w Polsce jak ktoś miał dolara, to był bogaty. Jeździliśmy czasami z przyczepą kempingową, w której załadowane były kanistry z paliwem. Bomba na kołach, ale przez ceny benzyny na zachodzie nie mieliśmy innego wyjścia.
- W tamtych czasach największym wydarzeniem był zawsze wyścig na Monzy. Włoscy "ferrariści" stwarzali niezwykłą atmosferę. To w ogóle były niezwykłe czasy, zupełnie inne niż teraz, kiedy opłata za licencję od Bernie'ego Ecclestone'a kosztuje duże pieniądze. Wtedy dostaliśmy licencję za darmo. I mogliśmy wchodzić z kamerą, gdzie tylko chcieliśmy. Świat F1 był otwarty, teraz jest niesamowicie pozamykany.
Jak wyglądały wyścigi F1 z perspektywy siermiężnej rzeczywistości PRL-u?
- Ten PRL wcale nie był taki siermiężny. Ale w Europie był wtedy ten cholerny podział na dwa fronty. Dla nas kontakt z Zachodem w czasie wyjazdów na wyścigi był szokujący. Daję wam najświętsze słowo honoru, że po przekroczeniu granicy miałem wrażenie, że jestem w raju - mogę robić co chcę, mówić co chcę, nikt za mną nie chodzi. A F1 otwierała wtedy ludzi na wielki świat. Piękne samochody, piękne kobiety, jachty w Monte Carlo. Kiedyś dostaliśmy zaproszenie na jeden z tych jachtów. Rozmawiałem tam z jakimś facetem z telewizji francuskiej o programie "Jarmark", który wtedy prowadziłem. Zapytał mnie, jaką mamy oglądalność. Kiedy usłyszał, że 80 procent, złapał się za głowę i powiedział, że muszę być super bogatym facetem. A ja dostawałem w Telewizji Polskiej równowartość 50-60 dolarów miesięcznie.
Teraz Polsat po wielu latach przestał pokazywać wyścigi, prawa przejęła telewizja Eleven. Ja im życzę jak najlepiej. Problem z F1 polega na tym, że komentator musi umieć komentować dramaturgię i wypełniać luki, budować coś z niczego. Jeżeli tego nie umie, wyścig wydaje się widzowi nieciekawy.
Jaki był najtrudniejszy wyścig, jaki pan komentował?
- To było Grand Prix Kanady, w którym była czterogodzinna przerwa z powodu ulewy, a my cały czas byliśmy na antenie. Deszcz lał, nic się nie działo, a my musieliśmy jakoś tego widza zatrzymać. Ludzie! Gadać przez cztery godziny, to jest wyzwanie. A jeszcze wszystko działo się już nad ranem. Trudny był też inny wyścig w Kanadzie, w którym rozbił się Robert Kubica. Siedziałem wtedy w studiu obok jego ojca. Taki wyraz twarzy, jaki miał Artur Kubica po wypadku, ogląda się tylko w kinie. Widziałem przerażenie w jego oczach. Nagle się zerwał i powiedział: "to ja lecę! Do ambasady po wizę. Muszę lecieć". Na szczęście z czasem zaczęły przychodzić dobre wiadomości, że Robert żyje, że nie jest z nim tak źle. Wtedy sytuacja się uspokoiła, ale pierwsze chwile po wypadku były straszne.
Oglądał pan film "Rush", o rywalizacji Nikiego Laudy i Jamesa Hunta?
- Oglądałem. Ciekawe, artystyczne kino. Charaktery kierowców pokazuje chyba prawdziwie. Poznałem kiedyś Hunta, miał opinię niesamowitego playboya. Laudy nigdy nie spotkałem. Film o nich jest ciekawy, ale dla mnie wielkie kino to "Senna". Dokument, ale ogląda się jak najbardziej dramatyczną fabułę. Zobaczyłem w tym filmie metafizykę w życiu Senny, głęboko wierzącego człowieka. Dostrzegłem jego transcendencję na torze, przekonanie, że ścigając się on nie jest tylko kierowcą, ale jakimś innym bytem. I w to uwierzyłem.
Pytam o "Rush", bo to przykład jednej z najbardziej zaciętych rywalizacji w historii F1. Inną jest walka Ayrtona Senny i Alaina Prosta. Czy walka o zwycięstwa i tytuły bywa w tym sporcie tak zażarta, że w imię zwycięstwa kierowcy są w stanie się pozabijać na torze?
- Myślę, że tak. Dziś, tak jak wspomniałem wcześniej, świat F1 jest szalenie pozamykany. Powstały kasty, sekty, ludzie żyją w innym świecie, a to musi się odbić na charakterach. Pamiętam, jak kiedyś robiliśmy wywiad z Nigelem Mansellem. Był bezwzględny - choć wcześniej wszystko było ustalone, on stwierdził, że nie podobają mu się nasze pytania, wstał i wyszedł. Wielu z tych gości ma poprzewracane w głowie.
Kiedyś było inaczej? Mam wrażenie, że dawniej kierowca F1 był kimś w rodzaju romantycznego bohatera. Teraz to produkt marketingu.
- Zgadza się, obecnie kierowcy F1 często zachowują się jak roboty.
[nextpage]Standardy ludzkie uległy degradacji? Czy uważa pan, że Lewis Hamilton czy Sebastian Vettel zatrzymaliby swój bolid na środku toru i wyciągali rywala z płonącego auta, tak jak w 1976 roku wyciągali Laudę Brett Lunger, Arturo Merzario i Guy Edwards? Czy dziś takie zachowanie nie groziłoby wyrzuceniem z zespołu?
- Trudne pytanie, bo to jest pytanie o poziom człowieczeństwa. Myślę, że wyrzucenie z teamu nie wchodziłoby w grę. Tyle, że nie ze względu na pozytywną ocenę takiego zachowania, a z przyczyn marketingowych. Zrobienie czegoś takiego w czasie wyścigu byłoby znakomitą promocją. Z drugiej strony wydaje mi się, że w ekstremalnych sytuacjach człowieczeństwo dochodzi jednak do głosu. Jest w obecnej F1 kilku takich, którzy potrafiliby się zachować. Środowisko kierowców ładnie zachowało się chociażby po wypadku Julesa Bianchiego. No i jest stowarzyszenie kierowców, które chce, żeby zawodników traktować jak ludzi, żeby oni sami poza torem byli dla siebie ludźmi, a w czasie wyścigu partnerami. Wierzę, że tak jest.
O bardziej ludzkie traktowanie kierowców mocno walczył Ayrton Senna. Dlaczego to on jest największą legendą Formuły 1? Nie zdobył największej liczby tytułów mistrzowskich, nie wygrał najwięcej wyścigów, a jednak nikt nie jest otoczony takim kultem, jak Brazylijczyk.
- Porównam to do piłki nożnej i do Roberta Lewandowskiego. Od pewnego czasu obserwuję jego zachowania na boisku - jak podchodzi do piłki, jak podaje, drybluje, jak przewiduje to, co się wydarzy. Widać, że to nie jest zwykły piłkarz. Że widzi i rozumie więcej. Podobnie było z Senną na torze F1. On nie musiał wygrać, ale wiadomo było, że zawsze wykorzystywał wszystko co, mógł, żeby to zrobić. Widział każdą kałużę, potrafił ocenić, jaki wpływ na warunki ma padający deszcz, przewidzieć błędy człowieka. Jego umysł pracował zupełnie inaczej, niż u pozostałych. Byli tacy goście, jak Nigel Mansell, który po prostu jechał najszybciej, jak umiał i już. Czy jak Michael Schumacher, moim zdaniem wybitny, fantastyczny rzemieślnik, ale bez magii. A Senna miał w sobie jakiś element ponadnaturalny. Coś, co sprawiało, że czuł, widział, rozumiał więcej. Moim zdaniem był przykładem pomostu, między naszą rzeczywistością, a jakimś innym światem. Film "Senna" przekonał mnie do tego, że to był gość z innej planety.
W okolicznościach, w jakich zginął, też możemy się doszukiwać elementów metafizycznych. Po wypadku Rubensa Barichello i śmierci Rolanda Ratzenbergera Senna chciał zintensyfikować walkę o bezpieczeństwo kierowców. I sam miał wypadek, który wyglądał jak wyrok losu.
- Dotykamy tu rzeczy, którą dziennikarze motoryzacyjni nigdy się nie zajmują. Mówimy o istocie człowieczeństwa takiego faceta. O jego poglądzie na na Boga, na istnienie życia po śmierci. Senna nie wstydził się o tym mówić. Może właśnie to jest potrzebne, żeby wygrywać, pokonać innych, wznieść się o poziom wyżej. To poziom, na którym nie wystarcza już umiejętność jeżdżenia, na którym potrzebne jest coś, czego nie umiemy nawet nazwać.
Wracając do wypadku Senny - pamiętam, że pojawiały się wtedy głosy, że tak musi być, że niebezpieczeństwo jest sensem F1, że ludzie chcą ją oglądać, bo granica pomiędzy życiem a śmiercią jest cienka. Wiele osób tak uważało. Na szczęście ci, którzy byli decyzyjni, postanowili, że trzeba z tym skończyć i zaczęli wprowadzać nowe standardy bezpieczeństwa. Formuła 1 to nie jest to samo, co piłka nożna. W futbolu można złamać nogę czy doznać wstrząsu mózgu. A tutaj, czego ludzie nie doceniają, zawodnicy cały czas balansują na granicy pomiędzy życiem a śmiercią.
Czy najlepsi kierowcy to ci, którzy potrafią ocenić, jakie jest maksymalne ryzyko, na które mogą sobie pozwolić, i ciągle to ryzyko podejmują?
- Odpowiem tak - kiedyś, chyba w 1965 roku, mieliśmy jako dziennikarze motoryzacyjni lekcje jazdy rajdowej u Sobiesława Zasady. Zasada podchodził po tych lekcjach do każdego z "kursantów" i mówił, co myśli. Mi powiedział: "panie Włodku, pan ma duży talent do kierownicy, fantastyczny refleks, świetnie panuje pan nad samochodem, ale rajdowca to z pana nie będzie. Dlatego, że jak pan wchodzi w zakręt, to nie myśli pan o tym, jak najlepiej z niego wyjść. Tylko o tym, że może wylądować w szpitalu albo się zabić, i widzi pan ten śmigłowiec, którym będą pana zabierać. Rzecz polega na tym, żeby nie być szaleńcem, ale też nie dać się zabić lękowi. U kierowców wyścigowych jest to o tyle trudne, że jeśli źle wyważysz ten balans, możesz zginąć.
W tym momencie przypomina mi się scena z filmu "Rush", kiedy Niki Lauda, jadąc zwykłym autem po zwykłej drodze, prowadzi ostrożnie i spokojnie. Na pytanie dlaczego odpowiada, że ani nie ma do tego warunków, ani nikt mu za to nie płaci. Może najlepsi kierowcy wyścigowi to ci najmądrzejsi, nie tylko na torze wyścigowym?
- Chyba ma pan rację, że ci wielcy wiedzą co, kiedy i gdzie im wolno. Choć niektórzy znakomici zawodnicy na co dzień jeżdżą tak samo, jak w wyścigach i rajdach.
A zwykli kierowcy? Co zrobić, żeby jeździli mądrze, a nie zachowywali się tak, jak osławiony "Frog", albo organizowali nocne wyścigi ulicami miast?
- Zacznę od tego, że "Frog" to nie jest kierowca, tylko gość, który wykorzystał samochód do tego, żeby narozrabiać. A tym, którzy chcą się wyżyć, trzeba dać miejsca, gdzie będą mogli to robić. Bo jeśli nie mają gdzie jeździć, robią nocne wyścigi. Kiedyś rzuciłem takie hasło, że skoro budujemy "Orliki" piłkarskie, to stwórzmy i motoryzacyjne. Ale idea się nie przyjęła. Teraz powiedziałem ministrowi infrastruktury, Andrzejowi Adamczykowi z PiS-u, że skoro rządzący są tacy twardzi, niech to pokażą i zbudują w Polsce normalną motoryzację, uproszczą i unowocześnią prawo drogowe, upodmiotowią kierowców tak by poczuli się współodpowiedzialni za bezpieczeństwo. Tym razem musi się udać. Wierzę w to głęboko.
Rozmawiali: Maciej Rowiński i Grzegorz Wojnarowski