- Po wypadku okłamywałem się, że zaraz przyszyją mi ręce. To był koniec świata. Dopiero później zrozumiałem, że każda strata robi miejsce na coś nowego - mówi Bartosz Ostałowski, jedyny na świecie profesjonalny kierowca sportowy prowadzący stopą.
Oto #TopWP. Przypominamy najlepsze materiały ostatnich miesięcy
- W 2006 roku Ostałowskiemu amputowano obie ręce. Mimo niepełnosprawności zrobił międzynarodową licencję wyścigową i startuje w zawodach.
- - Podczas mistrzostw Europy na Węgrzech zrobił się szał. W naszym namiocie nie było centymetra wolnego miejsca. Każdy chciał zobaczyć kierowcę bez rąk - opowiada.
- Pod koniec 2022 roku Ostałowski ustanowił rekord Guinnessa w najszybszym drifcie samochodowym prowadzonym stopą.
- Sukcesu pogratulował Polakowi legendarny Fernando Alonso. Wcześniej Ostałowski wystąpił m.in. w słynnym programie motoryzacyjnym Grand Tour.
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Ludzie robią jeszcze wielkie oczy na twój widok?
Bartosz Ostałowski, kierowca rajdowy, w listopadzie 2022 ustanowił rekord Guinessa w driftowaniu kierując stopą: W świecie motorsportu już raczej nie, ale w przeszłości zdarzało się regularnie. Nie miałem z tym problemu, a wręcz czułem satysfakcję, że robię coś, co pozytywnie zaskakuje i inspiruje. Raz pojechaliśmy do Anglii na zaproszenie ekipy F1, by wziąć udział w wyzwaniu driftingowym. Miałem już prawo jazdy B+E na ciężkie lawety, mogłem prowadzić auto z przyczepą, na której był mój samochód wyścigowy. Zmieniłem mechanika za kółkiem. Noga na kierownicę i jadę. Policja zjeżdża z autostrady pod wiadukt i na chwilę się ze mną zrównuje. Myślę: "Zobaczyli nogę na kierownicy, czy nie?". Mijamy zjazd, a w lusterku błyskające światła radiowozu. Przybiega policjant:
- Co ty robisz?! To totalnie nieodpowiedzialne! Jak można dla zabawy trzymać kierownicę stopą?!
- Ale ja nie mam rąk...
Konsternacja. Cisza.
Jak to?!
W międzyczasie podchodzi jego koleżanka. Chce wypisywać mandat, ale podnosi głowę i zamiera. Patrzą na siebie zmieszani.
- Bardzo cię przepraszamy. Nie wiedzieliśmy...
- Jest OK, przecież to wasza praca.
Sporo miałeś takich historii?
Pamiętam też spotkanie z brytyjskim dziennikarzem Richardem Hammondem, gdy nagrywaliśmy słynny program "The Grand Tour". Przybiegł do mojego samochodu:
- Bartosz, jak?! To jest po prostu niemożliwe!
Na pierwszych zawodach inni kierowcy poklepywali mnie po plecach i się uśmiechali, ale czułem, że według nich nie jestem żadnym rywalem. Myśleli, że rzeczywistość szybko mnie zweryfikuje. Nie wkurzało mnie to, tylko motywowało. Przed wypadkiem sam pomyślałbym, że gość bez rąk po prostu nie może mnie pokonać. Lekceważyli mnie, bo nie wiedzieli, co siedziało we mnie głęboko w środku.
Co to było?
Miłość do motorsportu. Czysta pasja. Na swój pierwszy wyścig, Puchar Polski w Poznaniu, przyjechałem dzień wcześniej. Poszedłem wieczorem sam na pusty tor, usiadłem na betonie, głaskałem go stopą i mówiłem do siebie: "Kurde, jestem tutaj! Naprawdę to zrobię!". Czułem, że nic mnie nie zatrzyma. Wygrałem zawody, co było przełomem. Wtedy wszyscy dostrzegli, że mogę ścigać się z nimi jak równy z równym. Oczywiście mój samochód jest specjalnie przystosowany. Mam łopatki przy fotelu i specjalnie zaprogramowaną skrzynię biegów ZF 8HP90, dzięki której mogę zmieniać biegi barkiem.Opowiesz o wypadku z 2006 roku?
Nie pamiętam samego momentu uderzenia w barierkę, mózg to wyciął. Ale reszta została, czegoś takiego chyba się nie zapomina. Jechałem motocyklem po notatki na uczelnię, towarzyszył mi kolega. Zwykłe przemieszczenie się z punktu A do B, krótka trasa. Pani wyjeżdżała z podporządkowanej pod górkę. Zobaczyła, że przejechał motocykl i ruszyła. Nie dostrzegła, że jestem na drugim motocyklu za kumplem. Dodała gazu. Biegły stwierdził później, że nie chciała ruszać z ręcznego. Wyrasta przede mną czerwony samochód. Próbuję hamować. Nie ma szans. Tylne koła zblokowane. Żeby nie uderzyć ciałem w maskę, kładę motocykl. A potem tracę przytomność.
Co się dzieje, gdy ją odzyskujesz?
Dwie godziny po wypadku budzę się w szpitalu i widzę lekarza. "Musieliśmy panu amputować ręce". Nagle czuję, jak coś ściska mnie w środku i rośnie z każdą sekundą. Mózg się broni. Mówię doktorowi, że to nie może być prawda. A kiedy sobie idzie, okłamuję się: amputowali mi ręce, ale gdy mój stan się poprawi, na pewno jakoś je przyszyją. Ból fantomowy - czuję ręce, których już nie mam. Mijają dwa, trzy dni, a ja nadal nie wierzę. Gdybym miał mniej szczęścia, stara metalowa barierka przy drodze przebiłaby mnie na wylot. Ale wtedy myślałem tylko o tym, że zawalił mi się świat. Od wypadku minęło siedemnaście lat, a nadal czuję żal do tamtej kobiety. Powinna się ze mną spotkać. Rozumiem, że też miała wyrzuty sumienia i było jej trudno, ale rozmowa zawsze dużo daje. W tego typu sytuacjach sprawca powinien odwiedzić poszkodowanego.
Jak zmieniło się twoje życie po wypadku?
Miałem 20 lat i potrafiłem tylko wstać z łóżka. Otworzenie drzwi? Nie. Jedzenie widelcem? Nie ma mowy. Koniec z planami i marzeniami. Świat mnie przerażał. Myślałem: pielęgniarka będzie mnie ubierać, wyprowadzać na ławeczkę, czytać mi książkę, karmić. I tak w kółko. Niepełnosprawny był dla mnie kimś, kogo trzeba otoczyć troską, bo samemu nie da sobie rady. Myślałem stereotypami.
Dziś wiem, że każda strata robi w życiu miejsce na coś nowego, ale wówczas tego nie dostrzegałem. Dostałem pięć stów renty i znów zderzyłem się ze ścianą. Rodzina uruchomiła zbiórkę, bym w ogóle mógł myśleć o lepszej protezie.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że z tą protezą cię oszukano.
Producent zapewniał nas, że ich produkt jest najbardziej zaawansowany na świecie, i że jeśli coś mi pomoże, to tylko to. Zamydlili nam oczy. Okazało się, że nie mogę sam założyć protezy, bo ramię trzeba włożyć do syntetycznego worka, a dopiero potem to do protezy. Wyciągasz worek dołem, zakładasz drugą stronę. Później trzeba to jeszcze spiąć klamrą - skomplikowany mechanizm dla kogoś, kto nie ma rąk. Drugi aspekt - z protezą miałem na sobie dodatkową warstwę, wyglądałem jak rugbysta. Z koszulki o rozmiarze M przeskoczyłem na XL. A i tak bardzo się męczyłem przy ubieraniu. Sprzęt nie działał, jak powinien. Gdy chciałem się napić, musiałem uruchomić odpowiednią funkcję przez napięcie bicepsa. Końcówka często dostawała sygnał od mięśni, że musi się zacisnąć. I zgniatała papierowe kubki. Totalny niewypał. Tak jakbym kupił mercedesa bez kierownicy. Protezy za 250 tys. złotych leżą dziś na strychu.
W jaki sposób zacząłeś jeździć?
Rodzina podsuwała mi wszystko pod nos. Wspierała mnie, jak mogła, bylebym się nie załamał. W końcu powiedziałem "dość", chciałem żyć samodzielnie. Zobaczyłem w internecie człowieka, który prowadzi samochód stopą. Pomyślałem, że też tak mogę. Zacząłem ćwiczyć. Pamiętam pierwszy poważny start na Węgrzech w mistrzostwach Europy w rallycrosie. Tylko delegat ds. bezpieczeństwa i dwóch sędziów wiedziało o mojej sytuacji. Zakwalifikowałem się jako szesnasty na 35 uczestników. Sędzina startowa wychodzi na tor i sprawdza, czy jesteśmy gotowi. Kładę nogę na kierownicę, a ona nagle biegnie do delegata. Myślę: wywalą mnie stąd.
- Jakiś facet sobie robi jaja! Pokazuje mi, że będzie kierował nogą!
- Nie, nie, spokojnie, wszystko jest OK. On po prostu nie ma rąk.
Rozdziawiła buzię, wróciła na start i nas wypuściła. Na mecie zrobił się szał. Kamery, mikrofony, w naszym namiocie trudno znaleźć wolny centymetr - każdy chce zobaczyć kierowcę bez rąk. Kolejka do wspólnych zdjęć - piętnaście minut. Największy portal o rally crossie opublikował o mnie duży artykuł. Dzięki niemu w 2011 roku zgłosiła się amerykańska klinika Hanger z Oklahomy. Zaprosili mnie do USA. Zaproponowali, że mnie poobserwują, by zobaczyć, w jaki sposób mózg przyzwyczaił stopę do odpowiednich odruchów, a w zamian nauczą mnie czynności, które ułatwią mi codzienne życie.
Czego konkretnie?
Pierwszy dzień w Oklahomie: menedżer kliniki ds. marketingu odbiera mnie z lotniska.
- Zapnij pas, Bartosz.
- Pomożesz mi? Jestem zmęczony po locie.
- Dasz radę. Jak nie chcesz dostać mandatu, to zapnij.
Zabrał mnie do swojego domu i mówi, że trzeba pograbić liście, przyda mu się pomoc.
- Żartujesz sobie ze mnie?! Człowieku, nie mam rąk!
- Wymyśl coś.
Początkowo się buntowałem, potem się otworzyłem. Dostałem dużą swobodę i miałem radzić sobie sam. Wchodzę do łazienki, odkręcam stopą płyn, przechylam butelkę nogą i nalewam. Wkładam ciuchy, popycham drzwiczki stopą, naciskam start. Moje pierwsze samodzielne pranie w życiu. Dalej: siadam na brzegu wanny, wyciskam stopą pastę do zębów, chwytam szczoteczkę. Wcześniej nie umiałem samodzielnie myć zębów. Idziemy do sklepu z ciuchami, menedżer daje mi kartę i mówi, że będzie czekać przed wejściem. Biorę kilka koszul pod brodę, rzucam na ladę. W bucie schowana karta bankowa, chwytam ją stopą i zbliżam do terminala - pierwsze samodzielne zakupy. Wyszedłem z szerokim uśmiechem na ustach. Oczywiście wszystko wymagało czasu i treningu. Byłem w USA miesiąc, ale wystarczyło, by zmieniła się moja mentalność.
Na czym polega przemiana?
Odpowiem anegdotą. Raz jemy śniadanie w restauracji. Prosimy o rachunek, a kelner mówi, że już nie trzeba. I daje mi liścik: "Świetnie sobie radzisz, dzięki tobie mam lepszy dzień. Rachunek opłacony, wszystkiego dobrego!". Dorysowane serduszko, więc to chyba była kobieta. Zobaczyłem, że można spojrzeć na niepełnosprawność pozytywnie. W Polsce mamy z tym problem, wstydzimy się. Brakuje nam otwartości i dystansu. Raz dziecko mówi tuż przy mnie: "Mamo, dlaczego ten pan nie ma rąk?!". Kobieta od razu zakłopotana, boi się, że się obraziłem.
- Synku, nie wypada!
- A dlaczego nie wypada? - pytam z uśmiechem. - Normalne pytanie. Nie mam rąk, bo miałem wypadek.
Pod koniec 2022 roku ustanowiłeś rekord Guinessa w najszybszym drifcie prowadząc stopą. Po co?
Usłyszałem kiedyś, że wszystko już zrobiłem: mam licencję wyścigową, ścigam się, kilka razy stanąłem na podium. Trochę się wkurzyłem. Pomyślałem: udowodnię ludziom, że mogę jeszcze czegoś dokonać. Sprawdziłem, jaki jest rekord Guinessa w prędkości driftu: 312 km/h. Wymyśliłem, że zgłosimy kategorię: najszybszy drift samochodu prowadzonego stopą. Zgłosiliśmy się do organizatorów, którzy zareagowali bardzo pozytywnie. Machina ruszyła. Znaleźliśmy odpowiednią lokalizację: lotnisko w Pile. Bałem się, że się nie uda, bo ustanawianie motoryzacyjnych rekordów Guinessa jest kosmicznie drogie.
Skąd się biorą koszty i ile dokładnie wynoszą?
Wraz z moim zespołem i sponsorami wynajęliśmy firmę, która mierzyła prędkość specjalnymi bramkami czasowymi z dokładnością do tysięcznej sekundy. Geodeta wytyczył dla nas dokładną trasę przejazdu. Kupiliśmy też driftboksa mierzącego kąt wychylenia samochodu. Zaprosiliśmy dwóch profesjonalnych sędziów ze świata motorsportu. No i opłaciliśmy ekipę filmową, która udokumentowała wszystko kamerą super slowmotion, dronami i kamerami śledzącymi. Łączne kosztowało to nieco ponad 100 tys. złotych. Gdyby nie wsparcie sponsorów, nie miałbym szans. Potem sporządziliśmy dokumentację, daliśmy ją tłumaczowi przysięgłemu i wysłaliśmy do Guinessa.
Jak przebiegło ustanawianie rekordu?
Rozpędziłem auto do 277 km/h. Miałem w głowie, że przy takiej prędkości byle fałda na asfalcie może wybić samochód albo doprowadzić do wybuchu opony. Na lotnisko sprowadziliśmy zastęp straży pożarnej i karetkę. Na szczęście wszystko przebiegło po mojej myśli. Certyfikat od Guinessa oprawiłem i powiesiłem na ścianie. Ustanawiałem nowy rekord, więc wystarczyło pojechać np. 100 km/h, ale chciałem, by była to wartość, która robi wrażenie i inspiruje. 231 km/h średniej prędkości driftu w strefie pomiarowej w kącie wychylenia minimum 30 stopni to bardzo dobry wynik. To w końcu nowy rekord Polski w drifcie.
Rozmawiamy drugą godzinę, a już osiem osób poprosiło cię o wspólne zdjęcie. Rekordu Guinessa gratulował ci słynny Fernando Alonso, który nagrał dla ciebie wideo. Nie odbije ci woda sodowa?
Nie. Najbardziej niebezpieczny etap już za mną. W ostatnich latach bardzo dużo się działo, ale ani przez moment nie odleciałem. Jestem odporny na takie rzeczy. Jeśli jutro zgłosi się sponsor i zaproponuje 30 mln złotych za trasę po świecie, nadal zostanę tym samym Bartkiem.Ludzie kojarzą cię z motorsportem, ale jesteś też rysownikiem i malarzem.
Rysuję głównie ołówkiem i węglem, a maluję głównie farbami olejnymi i akrylowymi. Lubię abstrakcję. Myślałem, że wypadek oznacza pożegnanie ze sztuką, ale trafiłem na wydawnictwo AMUN, skupiające artystów malujących nogami i ustami. W rodzinnym Nowym Sączu poznałem Stanisława Kmiecika - mężczyznę, który tworzy stopami. Pomyślałem: skoro on może, to ja też. Wysłałem do wydawnictwa kilka obrazów, spodobały się.
Trudniej bez rąk prowadzić samochód, czy namalować obraz?
Powrót do malarstwa to była masakra - nie potrafiłem wycisnąć farby z tubki. Jak już mi ktoś pomógł, chwytałem pędzel, ale mi się wysuwał, wpadał głębiej i brakowało precyzji. Rzucałem nim z wściekłości. Przemęczone mięśnie śródstopia drętwiały. "Nie ma szans! Nie będę malował!". Na drugi dzień złe emocje opadały, znów wracałem przed sztalugę. Dziś mam pracownię ze swoimi obrazami.
W malarstwie żadnego rekordu Guinessa nie pobijesz.
Nigdy nie nakładałem na siebie presji, że muszę malować jak Da Vinci. Chciałbym, żeby moje obrazy były licytowane na wystawach. Nie chodzi o pieniądze, tylko o to, by ktoś się zatrzymał i coś poczuł. A potem powiesił "mnie" na ścianie. I powiedział przy gościach: "Wyobraźcie sobie, że ten obraz namalował facet, który nie ma rąk".