Odnoszę wrażenie, iż w RPA wybitna większość światowych potęg postawiła na przekorę i usilne zadawanie kłamu odwiecznym stereotypom. Holendrzy - zamiast frontalnego ataku, z fantazją i bez głowy - skonstruowali mechaniczną pomarańczę, której siła tkwi przede wszystkim w pragmatyzmie i szczelnej formacji defensywnej. Brazylia, bliźniaczo - wstrzemięźliwość w ataku to dewiza Dungi, okrutnego zabójcy kanarkowej fantazji (chyba, iż jako fantazję zdefiniujemy futurystyczne rękoczyny Luisa Fabiano w meczu z Wybrzeżem Kości Słoniowej). Włosi z kolei - mistrzowie defensywy - przywieźli do RPA obronę dziurawą, podobnie zresztą jak Grecy i Anglicy.
Najbardziej zaskakują jednak Niemcy. Zespół przed laty zdefiniowany jako naczelny przedstawiciel piłki efektywnej, ubogiej w cieszące oko popisy, szokuje grą radośnie ofensywną, sukcesywnie zdobywając serca postronnych obserwatorów afrykańskiego widowiska. Złośliwość zakazuje jednak dopatrywania się w owym fakcie cudu i sensacji - trudno bowiem dziwić się Niemcom zarzuceniu starej, germańskiej szarości i solidności, skoro o sile ekipy Joachima Loewa stanowią przybysze obcy: dwóch Polaków, Turek i Tunezyjczyk. W sumie - licząc także rezydentów ławki rezerwowych - w niemieckiej kadrze jest aż jedenastu zawodników pochodzenia zupełnie obcego!
Z niepokojem pragnę jednocześnie odnotować, iż ledwie dwie ekipy w RPA mogą (mogły) się z Niemcami równać ofensywnym zapałem. Mowa tu oczywiście o Argentynie, której gra niejako z konieczności uzależniona jest od efektownych popisów indywidualnych (wszak to nie zespół, a genialna zbieranina; garść diamentów w rękach trenerskiej karykatury) oraz Chile. Chłopców Marcelo Bielsy - beztroskich szaleńców, skrajnych optymistów - pokochałem natychmiast, obserwację ich gry odbierając jako jedną z nielicznych przyjemności dostępnych na afrykańskim turnieju. I szkoda tylko, że dzisiejszy futbol jest zbyt wyrachowany, by reprezentacji bezpardonowo nacierającej umożliwić znaczący sukces.
W sytuacji zaistniałej - niejako wbrew polskiej duszy, kompromitowanej szczęśliwie przez Gombrowicza już jakiś czas temu - kibicuję Niemcom. Połówka serducha wciąż mieni się na pomarańczowo, drugą opanował jednak germański czar (o zgrozo, jak to brzmi). Niemcy (do spółki z Polakami, Turkiem, Tunezyjczykiem i - jak dorzucą złośliwi - urugwajską trójką sędziowską) cieszą oczy i ożywiają mundialowy obraz, zdominowany przez grę rozważną i zachowawczą. Atak nie zawsze popłaca, raduje jednak serce i krzepi duszę. I jeśli Niemcy przeskoczą przeszkodę argentyńską, droga do pucharu stanie przed nimi otworem. Czego naszym sąsiadom - z wyrazami szacunku - gorąco życzę.