W cyklu pt. "Polscy bohaterowie zimy" prezentowaliśmy już rozmowy z reprezentantami Polski w biathlonie, short tracku, narciarstwie alpejskim, snowboardzie, łyżwiarstwie szybkim i kombinacji norweskiej. Przyszła więc pora na narciarza dowolnego. Mateusz Habrat, bo o nim mowa, jest bohaterem ósmej już części naszych rozmów ze wspaniałymi sportowcami, rywalizującymi w biało-czerwonych barwach.
Maciej Mikołajczyk: Czemu i kiedy w kraju tak mocno ogarniętym zjawiskiem "małyszomanii" postawiłeś akurat na narciarstwo dowolne?
Mateusz Habrat:
Kiedy miałem sześć lat, rodzice zapisali mnie do klubu narciarskiego MUKS Śmig Zakopane i tak zaczęła się moja przygoda z narciarstwem. Moja mama pochodzi z rodziny Bachleda Curuś, więc można powiedzieć, że narciarstwo w naszych kręgach to tradycja. Przez czternaście lat trenowałem narciarstwo alpejskie, w którym podsumowując przebieg całej mojej kariery radziłem sobie całkiem nieźle. Kiedy miałem piętnaście lat, zakwalifikowałem się jako drugoroczny junior do kadry "A" seniorów. Pojawiały się również tytuły mistrza Polski juniorów i wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Niestety odnotowałem gorszy sezon i zostałem usunięty z reprezentacji. Od samego początku nie było moim zdaniem najlepszym pomysłem, by łączyć mnie z dużo bardziej doświadczonymi zawodnikami ode mnie. Ranga zawodów, w których oni brali udział, często mnie przerastała i jako młody zawodnik nie potrafiłem sobie z tym poradzić, stąd też brak wyników w danym sezonie. Z biegiem czasu przestało to wszystko odbywać się na najwyższym poziomie. Wynika to przede wszystkim z braku szkolenia dzieci i młodzieży od najmłodszych lat. Zawodnik jest dostrzegany dopiero w momencie, kiedy pojawia się wynik, a wcześniej nikt nie wie o jego istnieniu. Gdyby nie rodzice, którzy są jedynymi sponsorami tej zabawy, o polskim narciarstwie byłoby cicho i głucho. Dlatego też, nie widząc przyszłości w tej dziedzinie sportu, postanowiłem spróbować swoich sił w skicrossie. Tam widzę swoją szanse na osiąganie dobrych rezultatów na arenie międzynarodowej. Co do skoków narciarskich, to mogę powiedzieć, że traktowałem je jako widowisko. Nigdy nie wpadło mi do głowy, że mogłaby to być dyscyplina, którą traktowałbym jako priorytetową. Poza tym moje warunki fizyczne i uwarunkowania bardzo odbiegały od schematu skoczka, dlatego zjawisko "małyszomanii" ominęło mnie szerokim łukiem.
W skicrossie chyba nietrudno o kontuzję...
- Zgadzam się. Zanim zająłem się narciarstwem dowolnym, to wydawało mi się, że dużo widziałem i nic nie jest w stanie mnie złamać. Szczerze mówiąc, bardzo się myliłem, o czym przekonałem się na własnej skórze. Na jednym z treningów na początku mojej przygody ze skicrossem doznałem ciężkiego upadku, w wyniku którego zostałem przetransportowany nieprzytomny helikopterem do najbliższego szpitala. Na szczęście skończyło się na wstrząśnieniu mózgu, amnezji wstecznej, pękniętym nosie i drobnym urazie kręgosłupa. Uważam, że skicross to jedna z bardziej niebezpiecznych konkurencji w sportach zimowych. Wszystko za sprawą bliskiego kontaktu z rywalami, z którymi ścigasz się po torze. Nigdy nie wiesz, co wydarzy się za twoimi plecami. Tam nikt nie przebiera w środkach i zawsze idzie na całość. Często dochodzi do bolesnych upadków. Trzeba sobie radzić z dużymi skoczniami, na dużych prędkościach i innymi elementami toru, przy czym rywale robią wszystko, żeby ci tego nie ułatwiać. Każdy ma jeden cel - za wszelką cenę chce przejść do kolejnej rundy. Nic nie daje takiej satysfakcji, jak kilku facetów za twoimi plecami na linii mety. Jest to niesamowita adrenalina, ale zarazem ogromne ryzyko.
Na jakich trasach w Polsce jeździ się tobie najlepiej. Krynica, Zakopane, czy może Łysa Góra?
- Jak to mówią - "wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". Z racji, że pochodzę i mieszkam w Zakopanem, to najlepiej jeździ mi się właśnie pod Giewontem. Zakopane ma ogromny potencjał jako miasto, ale nie do końca potrafi to wykorzystać. Najlepszym przykładem jest Kasprowy Wierch. Mając takie tereny, to powinno tam aż huczeć od tłumów ludzi, czy organizowanych imprez. Brakuje trochę promocji tego miejsca i pomysłu na stworzenie ośrodka narciarskiego z prawdziwego zdarzenia. Są tutaj obszary do uprawiania każdego rodzaju narciarstwa. Jeżdżę trochę po świecie i jeszcze nie spotkałem się z miejscem, w którym panuje taki klimat i taka atmosfera, jak na Kasprowym Wierchu oraz u jego stóp, czyli w centrum Zakopanego. Można śmigać na "deskach" na dobrze przygotowanych stokach i zarazem cieszyć oko panoramą ciągnących się Tatr, a chwile później spacerować po Krupówkach i obserwować wierzchołki szczytów, z którymi chwilę wcześniej musiałeś się zmagać.
Przykład Karoliny Riemen pokazuje, że z narciarstwem dowolnym w Polsce nie jest jeszcze tak źle...
- Dokładnie. Karolina Riemen pokazała w tym sezonie, że jest szansa na osiąganie rezultatów na najwyższym światowym poziomie. Udowodniła to, stając na najniższym stopniu podium w Pucharze Świata, który odbył się w szwedzkiej miejscowości Aare. Cały sezon kręciła się w okolicach podium i ostatecznie w jego końcówce dopięła swego. Podobno nadzieja zawsze umiera ostatnia, więc w zaparte trzeba dążyć do osiągania korzystnych rezultatów i robić wszystko, co w naszej mocy, by udowodnić sobie, że stać cię na wiele. Jedynym problem jest brak zainteresowania mediów tą dyscypliną sportu. Wracając ze Skandynawii, mieliśmy zaszczyt podróżować razem z reprezentacją skoczków narciarskich. Na lotnisku czekało grono dziennikarzy, którzy dookoła huczeli o sukcesach naszych skoczków, nie zdając sobie sprawy, że tym samym samolotem przyleciała dziewczyna, która zapisała się w historii skicrossu i po raz pierwszy zdobyła medal dla naszego kraju w tej odmianie narciarstwa. Kompletny brak zainteresowania. To przez to m.in. brakuje nowych, młodych zawodników oraz ludzi odpowiedzialnych za to, by był to sport powszechnie znany, oglądany i traktowany na równych zasadach w porównaniu z innymi dyscyplinami zimowymi.
Co uznajesz za swój największy dotychczasowy sukces?
- Ze skicrossem mam do czynienia dopiero pierwszy rok. Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę, ponieważ w tym sezonie zgodnie z założeniami startowymi braliśmy udział w najwyższej randze zawodów, czyli Pucharze Świata oraz mistrzostwach globu. Udało nam się wystartować w jednych zawodach FIS, które traktowaliśmy jako trening przed kolejnymi zmaganiami w ramach pucharowego cyklu. Zdołałem w nich zwyciężyć i to zarówno w pierwszy, jak i drugi dzień. Znacznie poprawiłem swoje punkty, co dawało mi lepszą pozycje wyjściową w zawodach pucharowych. Myślę że podczas tego sezonu, to właśnie te wygrane były moim największym osiągnięciem oraz start w mistrzostwach świata. Jeszcze za wcześnie, abym mógł mówić o swoich wielkich sukcesach w narciarstwie dowolnym. Rok czasu to zdecydowanie za mało, żeby było się czym chwalić.
Ile czasu poświęcasz na treningi? Jaką największą szybkość uzyskujesz zazwyczaj podczas zawodów?
- Szczerze mówiąc, to każdy dzień trzeba poświęcić na trening. Jedynym utrudnieniem jest fakt, że między zgrupowaniami nie mamy możliwości jazdy po torze crossowym. Wiadomo, że każdy stara się mieć styczność ze śniegiem, ale bardzo brakuje nam dostępu do miejsc, gdzie moglibyśmy trenować cross. Tak naprawdę, to nasz trening nie różni się niczym od treningu alpejczyków. My także cały czas doskonalimy swoja jazdę na tyczkach (gigant), ale prócz tego dochodzą treningi na bramce startowej, która jest jednym z ważniejszych aspektów w skicrossie oraz jazda w snowparkach. Tam możemy doskonalić swoje umiejętności na skoczniach i uczyć się zachowania w powietrzu. Najlepszym treningiem jest po prostu udział w zawodach, ponieważ jest to jedna z nielicznych szans, gdzie ma się styczność z torem crossowym. Podczas zawodów nasze prędkości często przekraczają ponad 100 km/h, dlatego przy ewentualnych upadkach nie trudno o kontuzję.
Co twoim zdaniem decyduje o sukcesie w uprawianym przez ciebie sporcie?
- Przede wszystkim ogromne doświadczenie i obycie z wszelkiego rodzaju trasami crossowymi. Kiedy zdecydowałem się na zmianę dyscypliny, wydawało mi się, że wystarczy po prostu dobrze skręcać. W gronie skicrossistów jest niejeden "kozak", który zajmował wysokie lokaty w alpejskim Pucharze Świata. I co? I nic! Nie potrafi się przebić do ścisłej czołówki, bo to nie wystarcza. Skręcanie to jeden z wielu elementów, który trzeba dobrze wykonywać. Do tego wszystkiego dochodzi ogromne czucie nart i terenu, umiejętność zachowania się w powietrzu, wybór najbardziej optymalnej linii przejazdu, szybka reakcja startowa, umiejętność jazdy z innymi zawodnikami. Trzeba wykazywać niesamowitą odwagę i odstawić na bok myśli, które mówią ci, że nie musisz tego robić, bo to niebezpieczne. Umiejętność tłumienia skoków, to kolejny czynnik, który zbliża cię do czołówki. Istotne jest, by skakać jak najkrócej i starać się szybko łapać kontakt ze śniegiem. Mógłbym wymieniać w nieskończoność. Obserwatorom i pseudo-znawcom, którzy patrzą na wszystko z boku, wydaje się to banalnie proste. Spotkałem się z wieloma takimi opiniami. Myślę jednak, że gdyby dobrze jeżdżący narciarz dostał szanse jazdy po torze crossowym, nie mając wyżej wymienionych umiejętności, to mógłby zrobić sobie poważną krzywdę.
Co musi zrobić Mateusz Habrat, by wystartować za niespełna rok na igrzyskach olimpijskich?
- Powinienem zrobić minimum olimpijskie, czyli w rankingu punktowym Pucharu Świata muszę znaleźć się w gronie trzydziestu dwóch zawodników z całego świata, bo tylko tyle osób z tej właśnie dyscypliny jedzie na igrzyska. Jest to niesamowicie ciężkie, ale nie mówię, że nierealne. W następnym sezonie pozostało sześć startów, w których można punktować, a więc jest pewne pole do manewru. Pozostaje tylko pytanie, czy na każdym Pucharze Świata zdołam uzbierać chociażby kilka punktów, żeby w rezultacie po ich zsumowaniu być w gronie najlepszych. Biorąc pod uwagę, że kolejny sezon będzie dopiero moim drugim, to zadanie wydaje się podwójnie trudne, ale cały czas z szansami, by jemu sprostać.
Próbowałeś swoich sił w innych konkurencjach freestylowych np. jeździe po muldach lub w snowboardzie? Startujesz czasem w jakiś krajowych "pokazówkach"?
- Próbowałem jazdy na snowboardzie, ale tylko rekreacyjnie. Jazdę po muldach widziałem pierwszy raz na żywo na mistrzostwach świata w Norwegii i to był mój jedyny kontakt z tą dyscyplina. Szczerze przyznam, że zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Według mnie konkurencje freestylowe zaliczają się do ekstremalnych, dlatego każda z nich ma w sobie cos widowiskowego i niepowtarzalnego. Z krajowych pokazówek, to startowałem w Red Bullu w tzw. "zjeździe na krechę". W tym sezonie wygrałem nawet eliminacje, które odbywały się w Jurgowie, ale niestety nie mogłem wystąpić w finale, czego bardzo żałowałem.
Jak trenujesz w okresie letnim? Skoczkowie mają igelit, a skicrossiści...?
- W okresie letnim jeździmy przygotowywać się do sezonu najczęściej w Centralnym Ośrodku Sportu i Przygotowań Olimpijskich w Wałczu. Mamy tam niezbędne obiekty sportowe, z których możemy korzystać. Tak jak wcześniej wspominałem, nasze treningi nie odbiegają wiele od treningów alpejczyków. Tak samo, jak narciarze spędzamy wiele czasu na siłowni. W lecie jest to solidna "harówa" i ostry wycisk. Dużo czasu przeznaczamy na jazdę na rowerze, jak również staramy się wdrażać w nasz plan treningowy sporo skoczności, szybkości i dynamiki. Często pojawiają się rolki oraz zajęcia z gimnastyki. Odskocznią, ale również elementem koniecznym są narty wodne, które dobrze wpływają na pracę mięśni nóg oraz poprawiają naszą równowagę. Po zgrupowaniu letnim chwila odpoczynku i wyjazd na lodowiec, czyli taki nasz igelit. Staramy się wybierać miejsca, gdzie są zbudowane prowizoryczne tory albo chociaż poszczególne jego elementy, by każdy z nich przećwiczyć po kilkadziesiąt razy. Tak jak wcześniej wspominałem, istotne w tym sporcie jest doświadczenie oraz objeżdżenie po wszelkiego rodzaju torach crossowych.