Jednego Janusz Kowalik może być pewny. Takiego życiorysu nie ma żaden inny polski piłkarz ani trener. W 1967 roku porzucił świetnie zapowiadającą się karierę w Polsce i wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Komunistyczne władze uznały go za uciekiniera i w wieku 23 lat bezpowrotnie stracił szansę na kolejne występy w reprezentacji Polski. Licznik gier wychowanka Cracovii w drużynie narodowej zatrzymał się na 6.
W USA grał razem z Pelem w drużynie zorganizowanej na obchody 200-lecia niepodległości kraju. Później rywalizował z nim na boiskach NASL, wówczas najwyższej klasy rozgrywkowej. Do Europy wrócił w 1969 roku i z powodzeniem grał w holenderskich klubach. - Sparcie Rotterdam, NEC Nijmegen i MVV Maastricht.
W tym czasie zaprzyjaźnił się z Johanem Cruyffem, z którym rywalizował o tytuł króla strzelców Eredivisie. Był jedną z gwiazd holenderskiej ligi. Potem występował w USA i Belgii, a jako trener pracował w Holandii, Belgii, Grecji, Nigerii i krótko w Polsce. Na stałe osiadł jednak w Holandii i mieszka tam do dziś.
- Jedno się nie zmieniło. Dla mnie Polska cały czas jest na pierwszym miejscu - podkreśla 78-latek w rozmowie z WP SportoweFakty przed sobotnim meczem Holandia - Polska w Lidze Narodów (g. 20:45)
Maciej Siemiątkowski, WP SportoweFakty: Czego nadal brakuje Polakom, żeby rywalizować z najlepszymi?
Janusz Kowalik, były reprezentant Polski i piłkarz m.in. holenderskich klubów: Tego, żeby Louis van Gaal był ich trenerem.
Czym Holender panu zaimponował?
Autorytetem. Holandia gra dobrze, bo jasno przekazał piłkarzom prostą zasadę - jeżeli nie dajesz z siebie sto procent, to wracasz do domu. Druga rzecz, którą van Gaal mi imponuje, jest to, że u niego nie ma gwiazd. Albo jest tyle gwiazd, ilu piłkarzy w kadrze. Mówi wprost: "Jeżeli uważasz, że jesteś lepszy od innych, wracaj do domu". Jest w tym konsekwentny.
Dwa lata temu mówił pan, że Holandia "nie ma wielkich szans na wygranie dużej imprezy. To drużyna bardzo solidnych rzemieślników". Coś się zmieniło przez ten czas?
Większość zawodników ma dużą klasę, ale nie ma tam żadnej wielkiej gwiazdy. Zresztą van Gaalowi nie chodzi o to, ważna jest cała drużyna. Powtarza, że potrzebuje co najmniej 11 piłkarzy, którzy w 100 procentach zrobią to, czego potrzebuje zespół. Ustalił hierarchię, ale nie jest tak, że rezerwowi są dla niego bezwartościowi. Oni są równie ważni, ale muszą zrozumieć swoją rolę. Nie ma miejsca na protesty. Nie urządza co zgrupowanie konkursu na miejsce w wyjściowym składzie.
Wyobraża pan sobie trenera z podobnymi zasadami w Polsce?
Właśnie tak powinni podchodzić wszyscy trenerzy. To oni są odpowiedzialni za drużynę a nie miliony "selekcjonerów" na kanapie. Ich opiniami nie powinien się w ogóle przejmować. Poważny szkoleniowiec ma swój warsztat i reguły, które ustala w szatni i pilnuje ich przestrzegania.
Jest coś co łączy van Gaala z pana przyjacielem, legendarnym Johanem Cruyffem?
Jako piłkarze byli na zupełnie innym poziomie. W trenerskim warsztacie łączy ich to, że mają autorytet. To, co robi van Gaal, wprowadzał też Cruyff. Już na pierwszym spotkaniu z piłkarzami ustalał jasne zasady. Komu się nie podobały, tego odsyłał do domu.
W kadrze Holandii jest ktoś, kto wyróżnia się równie widocznie co Robert Lewandowski w Polsce?
Nie. Lewandowski wyróżnia się, bo jego umiejętności są wyraźnie wyższe niż reszty piłkarzy. W Holandii różnice między poszczególnymi zawodnikami nie są tak duże. Sięgają kilku procent, a nie 50-60! Lewandowski żyje w reprezentacji jak na bezludnej wyspie - to mój wniosek po meczu z Belgią. Nie rozumiem taktyki polskiej drużyny. Próbowałem to przeanalizować. Bez skutku.
W 1992 roku na krótko wrócił pan do Polski i został trenerem Górnika Zabrze. Co się nie udało, że już po pięciu meczach pan odszedł?
Nie chciałem być zależny od nikogo. Klub i zarząd nie chcieli obrać ze mną wspólnej drogi, próbowali mnie sobie podporządkować. To nie mogło tak wyglądać.
Miał pan potem kolejne oferty z Polski?
Nie. A przecież wszędzie gdzie wcześniej pracowałem nie miałem podobnych problemów i potrafiłem udowodnić swoją wartość. Nie dałem sobie wejść na głowę. Kiedy przyszedłem do greckiego Ionikosu, mieli zero punktów po dziesięciu meczach. Najbardziej znany był tam Nikolaos Vamvakoulas, reprezentant kraju. Podpadł mi już na pierwszym treningu. Nie był zaangażowany w pracę z resztą zespołu. Przerwałem zajęcia, wziąłem go do siebie i dwa razy zapytałem, jak się nazywa. Mocno się zdziwił, że ktoś może go nie znać.
W końcu odesłałem go do domu i skreśliłem z kadry na spotkanie. Przyszedł potem do mnie i namawiał, bym pozwolił mu wrócić do drużyny. Poprosiłem, by wrócił w poniedziałek. Odpowiedział: "Wtedy może już trenera tu nie być". Myślał, że skoro go nie wystawię, to klub mnie zwolni. A my wygraliśmy bez niego mecz!
Po weekendzie Nikolaos do mnie wrócił, opowiedział, że był w klubie gwiazdą i nie był przyzwyczajony do regularnego treningu. Chciał odkupić winy i przekonać mnie do siebie. Niesamowicie pracował, ale miał braki w przygotowaniu fizycznym. Doprowadziłem go do formy, aż został najlepszym zawodnikiem w sezonie i uratował nas przed spadkiem.
Wystarczyło nauczyć pokory?
Nie, tam brakowało dyscypliny. A od tego jest trener. Musi mieć autorytet i zdobyć szacunek wśród piłkarzy. I na tym też polega obecna siła Holandii. Każdy szanuje selekcjonera i nikt nie kopie pod nim dołków. Rozumieją, że ten styl zarządzania przynosi efekty.
Nie tęskni pan za pracą w futbolu?
Do wybuchu pandemii koronawirusa prowadziłem kariery zawodnikom. Opiekowałem się grupą dobrych piłkarzy z Ameryki Południowej, najwięcej było ich z Brazylii. Teraz już się tym nie zajmuję. W międzyczasie odmówiłem kilku klubom. Gdybym miał pójść na współpracę to tylko z takim, który jest poważnie zarządzany.
Maciej Siemiątkowski, dziennikarz WP SportoweFakty
Bolesna diagnoza byłego reprezentanta. "Mieliśmy tragedię"
"Przerósł go nawet wyrzut z autu". Ostra krytyka Polaka
ZOBACZ WIDEO: Uwaga! Milik może pobić polski rekord transferowy