Sprowadzenie Sadio Mane to dla Bayernu powód do dumy i satysfakcji. Jak słusznie zauważył Michał Trela, ekspert niemieckiej piłki w Newonce i Viaplay, to transfer, jakiego bawarski klub nigdy wcześniej nie przeprowadził. Mistrz Niemiec ściągnął bowiem z innej ligi (angielskiej) obcokrajowca w sile wieku (30 lat) o statusie gwiazdy światowego formatu. Nic, tylko przyklasnąć.
Bayern tym ruchem wypłynął na nieznane dotąd sobie, szerokie transferowe wody, ale tak naprawdę Oliver Kahn i spółka muszą uważać, by nie utonąć w morzu hipokryzji. W jaki bowiem sposób Senegalczyk trafił do Bayernu? Otóż poprosił władze Liverpoolu o zgodę na transfer, bo rok przed wygaśnięciem kontraktu za ich plecami (czyli teoretycznie wbrew piłkarskim przepisom, ale zgodnie z niepisanym prawem) porozumiał się z Bayernem.
Liverpool nie blokował odejścia jednego ze swoich najlepszych piłkarzy. Uznano, że po tym, co Mane przez sześć lat zrobił dla The Reds, można w rewanżu pozwolić mu odejść właśnie tam, dokąd chce. Po krótkich negocjacjach Bayern kupił gwiazdę Premier League w promocyjnej cenie 32 mln euro. Wszystko trwało dwa tygodnie.
ZOBACZ WIDEO: "Z Pierwszej Piłki". Co dalej z transferem Lewandowskiego? Tam dogra się cała prawda
Karl-Heinz Rummenigge nie rządzi już Bayernem, ale jego następców charakteryzuje "moralność Kalego". Co bowiem robią Kahn i Hasan Salihamidzić miesiąc po głośnej deklaracji Lewandowskiego? Nie chcą słyszeć o odejściu Polaka. Kiedy oni komuś kradną krowę, to dobrze. Kiedy mogą stracić swoją w ten sam sposób, to źle.
Liverpool uznał, że najlepiej dla wszystkich będzie, jeśli Mane będzie mógł się realizować w Monachium. Klub zainkasował 32 mln euro, które momentalnie zainwestował w Darwina Nuneza, a Juergen Klopp pozbył się potencjalnego problemu w szatni.
A Bayern? Kahn i jego współpracownicy okopali się na z góry przyjętych pozycjach. Od miesiąca jak mantrę powtarzają: - Brak nowych informacji ws. Roberta. Ma kontrakt do 2023 roku i czekamy na niego 12 lipca, pierwszego dnia przygotowań do sezonu.
Kiedy Mane poprosił o odejście, Klopp pewnie poklepał go po plecach i powiedział: "leć!". Tymczasem Bayern zamknął Lewandowskiego w złotej klatce, a Kahn z Salihamidziciem co chwilę sprawdzają, czy klucz jest przekręcony, czy kajdanki się nie poluzowały i czy kula jest odpowiednio ciężka.
Ale to nie koniec nieeleganckiego zachowania Bayernu. Kiedy w maju reprezentujący "Lewego" Pini Zahavi przypuścił medialną szarżę, pisałem, że rozwód Polaka z Bayernem będzie bolesny i medialny, a brudy będą prane publicznie. I to się dzieje.
30 maja Lewandowski zdetonował bombę, ale w kolejnych tygodniach albo milczał, albo łagodził swoje stanowisko. Unikał eskalacji. Bayern natomiast zaczął się mścić. Na każdym kroku zarzuca mu niewdzięczność i brak lojalności. A chodzące na pasku klubu niemieckie media pomagają zniechęcić kibiców do Lewandowskiego.
W inspirowanych artykułach zapowiadają, że "Lewy" zbojkotuje początek przygotowań do nowego sezonu, by wymusić zgodę na transfer. Do tego przemycają informacje o rzekomym buncie pozostałych piłkarzy przeciwko Polakowi. Niemcy piszą też, że Lewandowski niszczy swój pomnik przed Allianz Areną.
Problem w tym, że nigdy nie traktowali go jak legendy. Raczej jak wysokiej klasy Gastarbeitera. Jak pisaliśmy, kapitan reprezentacji Polski wcale nie czuł się w Bayernie legendą (więcej TUTAJ), a ostatnie działania Kahna i reszty utwierdzają w przekonaniu, że Bayern to nie jest rodzinny klub, zwłaszcza dla cudzoziemców. To bezduszna korporacja.
Niedawno przekonali się o tym Arjen Robben czy Franck Ribery. Przez lata też byli "nie do zastąpienia" i "nie na sprzedaż", aż stali się zbędni, Bayern bez mrugnięcia okiem wymienił ich na młodsze modele, a oni wylądowali w europejskiej drugiej lidze. Zresztą, taki scenariusz Kahn i Salihamidzić pisali też dla Lewandowskiego.
Polak między innymi dlatego chce za wszelką cenę odejść z Bayernu, bo ten nie okazał mu szacunku, próbując pozyskać Erlinga Haalanda. Dopiero gdy Norweg wybrał Manchester City, władze Bayernu chciały rozmawiać o nowym kontrakcie, ale wtedy "Lewy" słusznie uznał, że już nie mają o czym.
Nie chciał skończyć jak Ribery i Robben, tylko postanowił odejść na własnych warunkach.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty