Z ziemi rosyjskiej do Polski, czyli odwrót Polaków ze Wschodu

Wyjeżdżali po wielką kasę i z zamiarem podbicia ligi rosyjskiej. Początek przeważnie mieli bardzo dobry, po roku trener zaczynał rotować składem. Mijały kolejne miesiące a polscy piłkarze grający w Rosji od pierwsze minuty występowali tylko od święta. Większość zdecydowała się na powrót do kraju. Jak się okazało - z marnym skutkiem.

W tym artykule dowiesz się o:

Pierwszy decyzję o powrocie podjął Wojciech Kowalewski. Bramkarz Spartaka Moskwa, który przez cztery lata miał w swoim zespole niepodważalną pozycję popadł w tarapaty i cały sezon w 2007 roku przesiedział na ławce rezerwowych. Kowalewski, wtedy reprezentant Polski postanowił spróbować ponownie sił w ekstraklasie. Wybór padł na Koronę Kielce.

- Negocjacje były żmudne. Wojtek chciał zarabiać dobrze, bo był do tego przyzwyczajony po pobycie w Rosji. Liczyliśmy, że jego poziom sportowy zapewni nam pozytywnego kopa. Nie można narzekać na jego postawę, ale wtedy oczekiwaliśmy trochę więcej - przyznaje Paweł Janas, były wiceprezes klubu z Kielc.

Kowalewski przez kibiców został przywitany niczym gwiazda Hollywood. Dostał najwyższy kontrakt w zespole. Koledzy traktowali go z wielkim szacunkiem. Niestety dla kielczan "Kowal" przy Ściegiennego 8 zagrał tylko pół rundy i po degradacji klubu do II ligi ewakuował się do Grecji.

Zgoła inne nastroje panowały, kiedy niespełna dwa miesiące temu media obiegła informacja o związaniu się rocznym kontraktem z Wisłą Kraków Mariusza Jopa. Kibice Białej Gwiazdy krzywili się, psioczyli i narzekali, ale finalnie uznali, że Jop, wracający z ziemi rosyjskiej do Polski może być przynajmniej solidnym uzupełnieniem linii obrony. Pierwszy mecz i pierwszy kiks. A także pierwsza kontuzja. Prawda, że mało szczęśliwie Jop rozpoczął pisanie drugiego rozdziału o grze w Wiśle?

Fanfary wynoszące rosyjską Superligę na piedestał lig europejskich powinny być jednoznaczne:, kto gra w Rosji, słaby być nie może. Tak powtarzają zresztą nasi rodacy. - Na Wschód nie trafiają słabi piłkarze. Tu poziom jest naprawdę wysoki - przekonywał niegdyś Marcin Kuś. Pamiętacie Damiana Gorawskiego? A Grzegorza Piechnę? Oni po powrocie z Rosji mieli być wybawieniem dla swoich nowych klubów. Okazali się jednak tylko obciążeniem budżetów.

Wydawać by się mogło, że ostatni transfer Rafał Murawskiego do Rubina Kazań może zaprzeczać postawionej tezie. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze "Muraś" w polskiej ekstraklasie miał znacznie silniejszą pozycję niż kiedyś Kuś, Gorawski czy Jop. Po drugie w zespole z Kazania nie jest żadną gwiazdą a jednym z wielu w walce o miejsce w pierwszym składzie. I na razie tę walkę przegrywa.

- Dziś liga rosyjska to top. W ekstraklasie widzę tylko kilku kandydatów do gry w Superlidze. Lewandowski, Brożek, Rzeźniczak i jeszcze kilka nazwisk. Rosjanie mają masę pieniędzy i mogą sobie pozwolić na sprowadzanie reprezentantów różnych mocnych reprezentacji. Kiedy Gorawski czy Jop trafiali do Moskwy liga się rozwijała. W ciągu dwóch, trzech lat poszła tak mocno na przód, że nasi piłkarze po prostu wypadli z obiegu - wyjaśnia Mariusz Piekarski, menadżer Marcina Kowalczyka, którego wytransferował do moskiewskiego Dynama.

Wśród bezbarwnych powrotów i szumnych zapowiedzi bez pokrycia pojawił się jeden wyjątek. Fakt, że nie z Rosji a z Ukrainy. Seweryn Gancarczyk nie przedłużył umowy z Metalistem Charków i związał się trzyletnim kontraktem z Lechem. Czy on oszalał? Z lepsze, ukraińskiej ligi do naszej zapyziałej ekstraklasy? Zrezygnował z poborów w granicach 400 tysięcy euro na rzecz "marnych" 250 tys. w Lechu? W rozgrywkach Ligi Europa mógłby przecież grać zarówno jako piłkarz z Charkowa jak i Poznania.

- Trochę znudziła mi się Ukraina. Chciałem wreszcie wrócić do Polski. Zagrać w ekstraklasie. To było ważniejsze niż pieniądze - mówi portalowi Sportowefakty.pl sam Gancarczyk.

Czy aby na pewno? Nie da się ukryć, że magnesem przyciągającym naszych stranierich do kraju był… Leo Beenhakker. Holender znany był z tego, że obserwacja reprezentantów grających za granicą była mu obca. No więc piłkarze zmądrzeli i doszli do wniosku, że łatwiej zostać dostrzeżonym taplając się w błocie na stadionie w Wodzisławiu niż w trakcie rywalizacji z CSKA, Zenitem czy wspomnianym Rubinem Kazań.

Powód może być jednak także bardziej prozaiczny. Gancarczyk jest oczywiście wyjątkiem, ale może Kowalewski, Jop czy Gorawski nie mieli po prostu… ofert. Tradycyjna śpiewka o propozycjach z Cypru czy Grecji stała się tak powszechna jak torby Dolce&Gabana na tureckich bazarach. Bo prawda jest taka, że oferta z Cypru dziś nie jest konkurencją dla naszych klubów. Ona jest poza konkurencją. Przyznał to zresztą Maciej Żurawski, któremu Omonia zaoferowała dwa razy tyle, co Wisła.

Tak więc jaki jest sens powrotów? Czy polskie kluby dostrzegą wreszcie, że nie każdy "towar" z zagranicy przewyższa markowością naszych piłkarzy? Bo dziś Piechna kopie się w czoło w Opocznie, Jop z Gorawskim są rezerwowymi a Kowalewski walczy o miejsce w składzie słabiutkiego Iraklisu Saloniki.

Źródło artykułu: