Jeszcze niedawno to było nie do wyobrażenia, że Polak będzie "siedział przy jednym stole" z największymi legendami klubu, który przecież sam jest legendarny. Tak, wiem że "Lewy" jeszcze nic z FC Barceloną nie wygrał. Że dopiero musi dorzuć do gabloty klubowego muzeum kilka znaczących trofeów. Sukcesy z Dumą Katalonii dopiero przed nim, ale nie mam wątpliwości, że to jedynie kwestia czasu.
Zresztą, nie o to chodzi. Tak naprawdę chodzi o drogę, jaką - dzięki wyjątkowości Roberta - przeszliśmy. Od siermiężnej i skrzeczącej rzeczywistości polskiej piłki po wielki spektakl wyrafinowanego futbolu klasy światowej, w którym rolę główną gra nasz rodak. To nadal brzmi jak bajka, to nadal jest kosmos dla każdego, kto pamięta, jak bardzo świat wielkiego futbolu był dla nas niedostępny.
Do Barcelony pojechałem po raz pierwszy we wczesnych latach 90. jeszcze jako student. Kieszenie raczej puste, jakiś marny przewodnik książkowy w ręku, żeby odnaleźć się w mieście, bo internetu jeszcze nie było. Młodość ma to do siebie, że nawet jeśli pieniędzy jest mało, to za to optymizmu jest dużo. Rozmarzyłem się wtedy, że pójdę na mecz FC Barcelony i przede wszystkim zobaczę legendarny Camp Nou.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie. Co za gol w polskiej lidze! Zaskoczył wszystkich
Wychodząc z metra, trochę pobłądziłem. Nie od razu trafiłem na stadion. Szedłem jakimiś osiedlowymi uliczkami, pytając ludzi o drogę. I nagle, jakoś całkiem niespodziewanie, wyłonił się betonowy gigant. Camp Nou! Tak bliskie spotkanie ze świątynią futbolu kompletnie mnie onieśmieliło. Stałem na chodniku jak wmurowany, a po karku przeszły mi ciarki.
Poczułem dreszcze na plecach, patrzyłem z bliska na historię piłki i nie mogłem się nacieszyć, że tam jestem. Tak blisko. Jakbym dotykał absolutu, czegoś nadrealnego. Z miejsca zakochałem się w Barcelonie, zarówno w mieście, jak i w klubie. Tamta rzeczywistość jawiła mi się bajkowo. Była odmienna kulturowo, cywilizacyjnie, piłkarsko.
I była dla nas, Polaków, taka nieosiągalna. Czułem się trochę tak, jakbym postawił stopę na Księżycu.
Wtedy wyprawa do Hiszpanii nie była taką bułką z masłem jak dzisiaj. Samoloty latały rzadziej i kosztowały krocie. Świat Zachodu dopiero się dla nas otwierał, choć ekonomicznie i tak długo jeszcze był niedostępny.
Ale i katalońska rzeczywistość była wtedy inna. W sklepach ciągle obowiązywała popołudniowa przerwa na sjestę, koszulka Barcy była jeszcze na tyle świętością, że nie mogła być sprofanowana żadną reklamą, a ikoniczny stadion nazywał się po prostu, po bożemu, Camp Nou, a nie... Spotify Camp Nou. I nikt sobie w Katalonii nie wyobrażał, że te trzy rzeczy mogą się kiedykolwiek zmienić.
Tak, jak my Polacy nie mogliśmy sobie wyobrażać, że jakiś nasz rodak przyjedzie tu w innej roli niż tylko turysta. Że jakiś polski piłkarz może przeniknąć do tego innego, lepszego futbolowego świata.
Wtedy trochę na siłę szukało się polskich śladów na Camp Nou. A to, że Boniek strzelił tu trzy gole Belgii na mundialu w 1982 roku. Albo że Jan Paweł II odprawił mszę na tym stadionie. Bardzo chcieliśmy się trochę do tej Barcy przykleić. Że Polak będzie tu nie tylko grał, ale będzie największą gwiazdą legendarnego klubu, to było nie do wymyślenia. Piłka nożna w naszym kraju była w ciężkiej zapaści. Zapyziałe stadiony, burdy kiboli, ustawiane mecze, sprzedajni sędziowie. A marni piłkarze byli jedynie dopełnieniem tego przygnębiającego obrazka.
W latach 90. snucie przypuszczeń, że Polak mógłby grać w Barcelonie, byłoby herezją. Już średniaki Bundesligi były wtedy marzeniem polskich ligowców, a gdzie tam Barcelony i Reale. Piłka w Polsce była na tyle chora i zepsuta, że wydawało się, że musi minąć ze sto lat, żeby ten system wydał na świat piłkarza na format Barcelony.
Na szczęście poszło szybciej. Wystarczyło trochę więcej niż ćwierć wieku, a Lewandowski jest tam, gdzie wcześniej nie dotarł żaden Polak. Robert postawił swoją stopę na futbolowym Księżycu.
No tak, on tam pasuje, jest piłkarzem z kosmosu. Jeśli jakiś Polak był w stanie dotrzeć tak daleko, to mógł to być tylko Lewandowski.
Miło z jego strony, że zabrał nas ze sobą w tę kosmiczną podróż.
Dariusz Tuzimek, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj również:
Wielka zmiana u Lewego. Mało kto o tym mówi (OPINIA)
Bayern już tęskni za Lewym?