Czesław Michniewicz od lat działa według tego schematu. Jakby na ścianach kaszubskiej chatki, w której na tygodnie zaszywa się ze współpracownikami, by tkać plany na najważniejsze mecze, miał wyrytą starą piłkarską maksymę: "Drużynę buduje się od obrony".
Zakochany we włoskim calcio szkoleniowiec jest do bólu pragmatyczny, a jego zespoły klubowe grały, nazywajmy rzeczy po imieniu, nudną piłkę. Oczywiście, poza długo oczekiwanymi momentami zrywu, kiedy jego podopieczni szli do kontry jak do pożaru.
Uczył piłkarzy "cierpienia", jak Hiszpanie nazywają to, co czują zawodnicy, którzy muszą biegać za piłką, gdy ich rywale prowadzą atak pozycyjny. To była stara polska szkoła "obrony Częstochowy" i husarii.
ZOBACZ WIDEO: Fenomenalny gol Podolskiego, ostatnia prosta do mundialu, wielka seria Lewego przerwana - Z Pierwszej Piłki #25
Na krytykę odpowiadał, że nie jest marzycielem, tylko dobiera taktykę do piłkarzy, jakimi dysponuje. To było sensowne, ale jednocześnie wydawało się, że kiedy objął kadrę, będzie mógł spróbować czegoś nowego. W końcu mógł selekcjonować, a nie pracować z zastanym materiałem.
Nic z tego - nie porzucił ideałów. Poza 45 minutami w barażu ze Szwecją, zrywem z Holandią w Rotterdamie (choć i tak bez happy endu) i meczu z Walią w Cardiff wraz z podopiecznymi Michniewicza cierpieli też kibice i my wszyscy.
Selekcjoner chciał zbudować sukces prowadzonej przez siebie reprezentacji na defensywie. Miałoby to sens, gdyby to w obronie miał najmocniejsze punkty, tymczasem jest zupełnie na odwrót - najlepszych piłkarzy, Robert Lewandowski i Piotra Zielińskiego, ma najdalej od swojej bramki.
Niewykorzystanie potencjału zawodników tego formatu - mowa w końcu o najlepszym napastniku i jednym z najlepszych piłkarzy świata oraz jednym z najlepszych ofensywnych pomocników Europy - to trenerski grzech śmiertelny. Na szczęście, los zadrwił z Michniewicza i dał mu szansę na odkupienie.
Materiał na fundamenty, na których selekcjoner chciał budować zespół, był lichy już w fazie projektowania, a po wylaniu zaczął kruszeć. Kamil Glik z powodu urazu nie gra od ponad miesiąca, a Jan Bednarek zadomowił się na ławce rezerwowych. Rozpadającą się defensywę Michniewicz chce spiąć defensywę trytytką w postaci Artura Jędrzejczyka. Powodzenia.
Grzegorz Krychowiak grał (w egzotycznej piłkarsko lidze, ale grał) tylko do pewnego momentu. Od 15 października nie pojawił się na boisku, ostatnio tylko gościnnie trenował z Legią Warszawa. Jacka Góralskiego natomiast w Katarze w ogóle zabraknie przez kontuzję.
Na fali wznoszącej jest Krystian Bielik, ale snucie w oparciu o niego jakichkolwiek planów to budowanie zamków na piasku. W przypadku podatnego na kontuzje 24-latka nie zna się dnia ani godziny. Odkąd trzy lata temu zadebiutował w kadrze, z powodu urazów opuścił 10 zgrupowań i stracił Euro 2020.
Dlatego gdy los rzuca Michniewiczowi pod nogi kłody, tak naprawdę dostarcza mu materiał na schody. Skoro liderzy gry obronnej mają takie problemy, to selekcjoner musi porzucić swoje ideały i "uciec do przodu".
Czasu nie ma wiele, ale rewolucja zdaje się być nieunikniona. Defensywa i tak była dziurawa, o czym świadczy to, że w większości meczów najlepszymi graczami reprezentacji Polski... byli bramkarze. Nie chodzi o delikatną zmianę akcentów - selekcjoner musi przestawić wajchę.
Michniewicz ma ostatnia szansę na to, by sprawić, że w Katarze reprezentacja Polski będzie miała twarz sukcesu, czyli Lewandowskiego i Zielińskiego, a nie Glika i Krychowiaka.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty