Król zapraszał go na prywatne audiencje. "Magia szamanów naprawdę działała”

Agencja Gazeta / Mateusz Skwarczek / Na zdjęciu: Henryk Kasperczak
Agencja Gazeta / Mateusz Skwarczek / Na zdjęciu: Henryk Kasperczak

- "Magia" szamanów naprawdę pomagała moim zespołom - mówi nam Henryk Kasperczak, który siedem razy obejmował drużyny narodowe z Afryki. Dziś kibicuje Marokańczykom i przekonuje, że ich awans do półfinału mundialu jest możliwy.

W sobotę Maroko ma szansę zostać pierwszym afrykańskim zespołem, który awansuje do półfinału mistrzostw świata. Na jego drodze do historii stoi Portugalia. Mecz o godz. 16 czasu polskiego.

Afrykańska piłka nożna przez 30 lat przeszła długą drogę od wynajmowania szamanów na mecze do nowoczesnych ośrodków i wyrównanej rywalizacji z czołowymi europejskimi drużynami.

Przemianę z bliska obserwował Henryk Kasperczak, który w tym czasie prowadził reprezentacje Wybrzeża Kości Słoniowej, Tunezji, Maroka, Mali i Senagalu.

ZOBACZ WIDEO: Zła atmosfera po powrocie piłkarzy do Polski. "To jest słabe"

Mateusz Puka, WP Sportowefakty: Jeszcze do niedawna afrykańskie reprezentacje kojarzyły się z szamanami, a na najważniejszych turniejach dodawały głównie kolorytu, ale przeważnie nie włączały się do walki o czołowe miejsce. Szamani już na dobre zostali zastąpieni przez dyscyplinę taktyczną?

Henryk Kasperczak, 61-krotny reprezentant Polski, selekcjoner Tunezji na MŚ 1998: Afrykańskie kraje coraz mocniej przejmują wzorce europejskie, a wraz z nimi ginie wiara w szamanów. W latach 90. nie było zespołu, który nie korzystałby z pomocy takich "specjalistów”, a wielu zawodników nie zgadzało się na wyjście na boisko, gdy nie mieli dodatkowego wsparcia. Pamiętam, że pierwszy szok przeżyłem na początku swojej pracy z reprezentacją Wybrzeża Kości Słoniowej.

O co dokładnie chodziło?

Po jednym z meczów dostałem do wglądu listę osób nagrodzonych premiami za ważne zwycięstwo. Sporej części z nich nigdy nie widziałem na oczy, a moje zdziwienie było tym większe, że ci ludzie dostali większe nagrody niż piłkarze. Dopiero później wytłumaczono mi, że to marabouts, czyli szamani, którzy pomagają drużynie zaklęciami. Pamiętam, że po jednym z meczów wynagrodzenie za rzucanie czarów dostało aż 16 szamanów.

Domyślam się, że wszystkie te obrzędy musiały wyglądać bardzo dziwnie. Akceptował pan takie praktyki w swoich zespołach?

W tych krajach byłem co prawda selekcjonerem, ale przede wszystkim gościem i nie zamierzałem zmieniać zwyczajów moich piłkarzy. Potrzebowałem jedynie potwierdzenia od zawodników, że chcą tego przed swoimi meczami i nie miałem z tym żadnego problemu. Zaskoczę pana, ale te wszystkie szamańskie zaklęcia znakomicie wpływały na zespół. Dzięki temu zawodnicy byli bardziej zmotywowani, a przede wszystkim wierzyli w swoje możliwości. Wielu Europejczyków się z tego śmieje, ale w Afryce te wszystkie czary jeszcze do niedawna były traktowane z podobną powagą jak u nas praktyki chrześcijańskie.

Założę się jednak, że przynajmniej raz musiało zdarzyć się coś, co uznał pan za przesadę.

Nie wchodziliśmy sobie w drogę z szamanami. Oni mieli wyznaczony czas na rzucanie czarów i nie przeszkadzali nam w przygotowaniach do meczów. Przyznam jednak, że zawsze dziwiło mnie, dlaczego tak wysoko cenią popiół z kury. Najczęściej posypywano nim bramkę swoją lub rywali, wypowiadając odpowiednie zaklęcia. Bywały też momenty, że zawodnicy nacierali się tymi prochami. Akceptowałem to, ale sam nigdy w tym nie uczestniczyłem. Cieszyłem się jednak, że zespół jest dzięki temu mocniejszy mentalnie. Dziś to już jednak przeszłość, a w całej Afryce jest być może jeszcze tylko kilka drużyn, które wciąż korzystają z takiej pomocy. Na pewno jednak nie są to żadne czołowe reprezentacje.

Obserwował pan z bliska zmiany w Afryce na przestrzeni ostatnich 30 lat. Co zmieniło się najbardziej?

Postępy są gigantyczne i jeśli mam skupić się tylko na sporcie, to najbardziej zmieniło się podejście do szkolenia młodzieży. W afrykańskie akademie gigantyczne pieniądze zainwestowały europejskie kluby, które traktują to jako okazję do wyszukiwania największych talentów. Ten system działa i sprawia, że co roku z afrykańskich krajów do Europy trafiają setki uzdolnionych dzieciaków. Widziałem wiele takich akademii i proszę mi wierzyć, że mamy im czego zazdrościć.

Poziom szkolenia w Afryce jest zbliżony do europejskiego?

Powiedziałbym nawet, że 14-latek wychowany w Afryce jest na tym etapie lepszym zawodnikiem niż jego europejski równieśnik, bo jest przyzwyczajony do grania w piłkę nożną całymi dniami. W Afryce w piłkę gra się wszędzie i w każdych możliwych warunkach, bez znaczenia czy jest to plaża, podwórko, czy ulica. Ci chłopcy są więc zahartowani, a do tego mają znakomite parametry szybkościowe. W Europie wystarczy jedynie wyszlifować te diamenty.

Mistrzostwa świata w Katarze pokazały, że Afrykanie są coraz bliżej najlepszych drużyn świata. Sensację sprawiła reprezentacja Maroka, ale z dobrej strony pokazały się także drużyny z Kamerunu, Ghany i Senegalu. Do tej pory często ich występy kończyły się sporym zawodem. Dlaczego tak było?

Od kiedy pamiętam, w afrykańskich reprezentacjach na wielkich turniejach były konflikty o pieniądze. Powód jest prozaiczny - kraje w większości są biedne, a lista chętnych działaczy do wzbogacenia się na sukcesach drużyny bywała naprawdę długa. Zdarzało się, że piłkarze dostawali ochłapy, a 70-80 procent zarobionych pieniędzy trafiało do ludzi związanych z federacją. Rozumiałem zawodników, że nie podoba im się taki układ i protestują. Na koniec okazywało się, że na zwycięstwach zarabiali wszyscy, tylko nie autorzy sukcesu. Piłkarze uważali, że skoro taki jest podział premii, to na boisko w najważniejszych turniejach powinni wychodzić działacze.

Henryk Kasperczak z powodzeniem pracował z afrykańskimi drużynami
Henryk Kasperczak z powodzeniem pracował z afrykańskimi drużynami

O tym jak trudno zapanować nad atmosferą w afrykańskiej szatni przekonał się pan pracując choćby z reprezentacją Senegalu podczas Pucharu Narodów Afryki w 2008 roku. Co spowodowało, że postanowił pan opuścić zespół już po dwóch meczach?

Zespół był zdecydowanie za słabo zmotywowany i skupiony na wielu sprawach, ale niekoniecznie na graniu w piłkę. W przerwie meczu z Angolą, w naszej szatni doszło do bójki dwóch zawodników. Efekt był taki, że przegraliśmy ten mecz, a ja nie miałem ochoty kontynuować współpracy z tymi ludźmi. Powiedziałem: róbcie co chcecie, a dodatkowo wygarnąłem im kilka innych spraw.

Jakich?

Gdyby chodziło o samą bójkę, to nie byłoby wielkiego problemu. W zespole rządziła jednak stara gwardia piłkarzy, która przez cały czas mnie oszukiwała. W hotelu była wynajęta ochrona, która miał pilnować, by nikt nie wychodził z ośrodka. Oni jednak przekupywali te osoby i robili co chcieli. To zresztą nie był problem tylko tej reprezentacji, bo podobne rzeczy zdarzały się także w innych krajach.

Dlaczego tak się działo?

Przyczyna jest dość zaskakująca. Większość zawodników wyjazdy na mecze reprezentacji swojego kraju traktowało jako znakomitą okazję do odwiedzenia swoich biznesów i rozpoczęcia nowych przedsięwzięć. Piłkarze są tam elitą finansową i jeszcze do niedawna każdy przyjazd do Afryki wykorzystywali, by inwestować swój majątek. Na piłkę nożną często nie starczało czasu.

To znaczy, że zawodnicy przyjeżdżali na zgrupowanie, ale nie mieli czasu na treningi?

Aż tak źle nie było, bo wszyscy zdawali sobie sprawę, że w przypadku nieobecności na treningu, taki zawodnik od razu zostałby wykluczony z drużyny narodowej. Miałem jednak świadomość, że wielu zawodników noce spędzało w zupełnie innych miejscach. Nic nie mogłem z tym zrobić, bo uznałem, że moją rolą nie jest zabawa w strażnika. Oni wykorzystywali swój status finansowy i byli w stanie przekupić każdego.

Przykład Senegalu nie jest zresztą jedynym, gdy nie doczekał pan z drużyną do końca turnieju. Podobnie było na mistrzostwach świata w 1998 roku z reprezentacją Tunezji. Przyczyna była podobna?

W Tunezji od początku swojej pracy miałem na pieńku z jedną bardzo wpływową osobą, przy której nawet prezes piłkarskiej federacji był zupełnie bezradny. Nie będę zdradzał o kogo chodzi, ale mogę powiedzieć, że był na bardzo wysokim stanowisku i miał wpływ na kadrę. Przez cztery lata broniłem się znakomitymi wynikami, ale przy pierwszej możliwej okazji zostałem zwolniony. Nasze wyniki na tym turnieju nie były złe, bo przegraliśmy z Anglią (0:2) i Kolumbią (0:1), a już po moim zwolnieniu drużyna zremisowała z Rumunią 1:1.

Częste zmiany trenerów to jednak coś zupełnie normalnego w Afryce.

Krajowe federacje piłkarskie są biedne, a w efekcie całkowicie zależne od krajowych ministerstw sportu. Z tego też powodu w każdym kraju pierwsze spotkanie odbywałem właśnie z ministrem sportu. Szybko zrozumiałem te zależności i zawsze dbałem o dobry kontakt z politykami, bo to tak naprawdę od nich zależały moje warunki pracy.

W Tunezji był pan nie tylko trenerem reprezentacji, ale także dyrektorem federacji. Czym dokładnie się pan zajmował?

Oni już wtedy mieli ogromną świadomość tego, że muszą przejść rewolucję, by gonić światową czołówkę. Znakomicie wspominam tę pracę, bo Tunezyjczycy uważnie słuchali każdej wskazówki i ochoczo wdrażali każdy pomysł. Tworzyłem tam całą strukturę piłkarską.

Nie zawsze jednak wszystko było idealnie. Były momenty, że bał się pan o własne życie?

Ogólnie w każdym kraju, w którym pracowałem spotykałem się z ogromną życzliwością. Najbardziej dramatyczną sytuacją był wyjazd na mecz do Liberii, która akurat wtedy była pochłonięta wojną domową. Od początku protestowaliśmy przeciwko pomysłowi rozgrywania meczu w tak niebezpiecznych okolicznościach. To jednak nic to nie dało, a po przyjeździe na miejsce potwierdziły się nasze najgorsze obawy. Jeszcze będąc w szatni musieliśmy bronić się przed nacierającym tłumem, który walił w drzwi i okna. W czasie meczu z trybun rzucano w naszą stronę kamieniami. Na stadionie nie było wtedy choćby jednego policjanta. Nie zapomnę tego meczu do końca życia. Wszyscy baliśmy się wtedy o swoje życie.

Z reprezentacją Mali pracował pan w sumie pięć lat, ale miejscowi tak bardzo docenili pana zasługi, że ufundowali panu działkę w stolicy tego kraju. Dlaczego jej pan nie przyjął?

Nigdy nie mieszkałem na stałe w Afryce i nie miałem ochoty tego zmieniać. Poza tym zawsze imponowała mi solidarność ludzi z tego kontynentu i zdecydowałem się oddać ten prezent potrzebującym. Nauczył mnie tego choćby Kameruńczyk Roger Mila, którego prowadziłem w Saint-Etienne. Gdy mu się powiodło i zaczął zarabiać duże pieniądze we Francji, ściągnął do siebie ponad 20 rodaków. Pomagali mu w codziennych sprawach, a on dzielił się z nimi swoimi zarobkami. Zresztą do dziś piłkarze pamiętają o swoich ojczyznach i bardzo pomagają w swoich krajach. Akcje charytatywne organizowane przez zawodników mają naprawdę dużą skalę.

W sobotę reprezentacja Maroka ma szansę zostać pierwszą afrykańską drużyną, która awansuje do półfinału mistrzostw świata. Jest pan zaskoczony, że akurat ta ekipa zaszła tak wysoko?

Absolutnie nie. Pracowałem tam co prawda 22 lata temu, ale już wtedy ta drużyna miała wielki potencjał i było pewne, że sukcesy to tylko kwestia czasu. Na tych mistrzostwach grają świetnie i to nie przypadek, że zaszli do ćwierćfinału. W starciu z Portugalią nie będą faworytem, ale wierzę w niespodziankę. Ten zespół traci mało goli, a na tym etapie turnieju, to bardzo ważne. Trzeba jednak pamiętać, że ich rywale będą niezwykle zmotywowani, choćby po tym, co dzieje się z Cristiano Ronaldo.

W 2000 roku prowadził pan reprezentację Maroka i miał okazję lepiej poznać ten kraj. Jak pan wspomina tamten okres?

Miałem wtedy naprawdę dobre relacje z królem Muhammad VI, który rządzi tym krajem do dziś. To wielki fan piłki nożnej, który od początku był bardzo zaangażowany, by niczego nam nie brakowało. Często do mnie dzwonił, a dodatkowo kilka razy miałem okazję odwiedzić go w pałacu. To też jego zasługa, że piłka w tym kraju ma taki wysoki status.

rozmawiał Mateusz Puka, WP Sportowefakty

Czytaj więcej:
Szaleństwo po odpadnięciu Brazylii
Znamy skład pierwszego półfinału

Źródło artykułu: WP SportoweFakty