Selekcjoner zmęczył nas przez ostatni miesiąc tak, jak męczył oczy jego futbol. A przecież wydawało się, że już nic nie może umordować bardziej.
Od początku mundialu trwał przedziwny spektakl, w którym trener wymówił wojnę całemu światu i do końca był przekonany, że ją wygra. A gdy mu nie szło, krzyczał, że to inni faulują i że padł ofiarą spisku. Wykreował swoją własną, równoległą rzeczywistość i - co gorsza - sam w nią uwierzył. I to szczerze. Ale z kategorii "szczerość", to już - w jego przypadku - było wszystko.
Jeśli naprawdę jest tak, jak opowiada jego "tłumacz", że Michniewicz w czwartek przyleciał do Warszawy z przekonaniem, że podpisze przedłużenie kontraktu z PZPN, to znaczy, że trener miał w ostatnim czasie problem z trzeźwą oceną sytuacji. I że potrzebuje wypoczynku.
ZOBACZ WIDEO: Szef sędziów FIFA zachwycony Marciniakiem. Jego słowa Polak zapamięta na zawsze
Zmęczyła nas także medialna nadaktywność głównej postaci dramatu. Michniewicz chodził po rozgłośniach i telewizjach, walczył. Ale niczego nie wyjaśniał. Po prostu kluczył, próbował gubić tropy, wszystkiemu zaprzeczał. Relacje z prezesem Kuleszą? Bardzo dobre! Z Lewandowskim? Znakomite. Konflikt z rzecznikiem Kwiatkowskim? Nie ma żadnego konfliktu. Aha…
Wyglądało to na marny spektakl pod tytułem: "Jak cię złapią za rękę, mów, że to nie twoja ręka". Ale kiepskie to było aktorstwo. Michniewicz w czasie tych rozmów udawał wyluzowanego, rzucał swoje czerstwe żarty, np. w RMF24: "Fryzjer? No przed świętami warto by się wybrać do fryzjera" - mówił przeczesując włosy. Ale na sztuczny luz i uśmiech przyklejony do twarzy jak u Jokera, nikt nie dał się nabrać.
Mowa ciała trenera wskazywała na coś innego. Że jest zdenerwowany, że źle to znosi, że znów się musi tłumaczyć. Zresztą robił to tak samo wiarygodnie jak wcześniej w kwestii 711 połączeń z "Fryzjerem". Co wywiad to było gorzej. Wersje się nie kleiły albo stały w oczywistej sprzeczności z tym, co mówił Lewandowski, czy z tym, co wcześniej ustalili dziennikarze.
Skończyło się tak jak skończyć musiało. Michniewicz nie będzie już selekcjonerem, dalsza jego praca była niemożliwa. Stracił zaufanie prezesa, sympatię kibiców, przychylność dziennikarzy. Przestał być przydatny politykom. No i stracił szatnię. To było kluczowe, sprzeciw piłkarzy ostatecznie go przewrócił.
Zdecydowała oczywiście afera premiowa, ale nie zapominajmy, że z polskim futbolem na tym mundialu też było kiepsko. Jak można mieć tyle tupetu, tyle arogancji, tyle pewności siebie i zaproponować takie taktycznie nic, jak to, co selekcjoner zaproponował na mundialu? Zignorował wszystkie ofensywne atuty drużyny. Bez żalu wyrzucił je do kosza. Z dobrych piłkarzy zbudował złą drużynę. Taką, która nie chciała grać w piłkę. Z zadęciem domokrążcy przekonywał nas do bojaźliwego, wstydliwego antyfutbolu. I kazał się z tego cieszyć.
Sam był głęboko przekonany, że normalnie wygrać się nie da. Ileż to mówi nie tylko o Michniewiczu jako trenerze, ale przede wszystkim o nim jako człowieku.
Zresztą jaki trener - który ma tylko jedną szansę w życiu zagrać o ćwierćfinał mundialu - zajmuje się nie meczem, tylko dzieleniem premii? Cień tej obiecanej kasy stanie się znakiem rozpoznawczym polskiego startu w Katarze. Przecież my te żałosne mecze zapomnimy, a aferę premiową będziemy pamiętać latami.
Sam fakt, że Michniewicz do końca wierzył, że ludzie kupią bajkę o sukcesie na mundialu, wskazuje, jak bardzo on i jego kumple stracili kontakt z bazą. To jakieś kompletne odklejenie od rzeczywistości. Źle chłopaki ocenili sytuację, bardzo nietrafnie.
Michniewicz sięgnął po zaszczyt, jakiego absolutnie nie miał prawa dostać. Został selekcjonerem krótko po tym, jak zostawił nad przepaścią Legię. W jakim stanie - warto popytać na Łazienkowskiej. Tam też stracił szatnię, skonfliktował zespół, sportowo zadołował w tabeli na miejsca spadkowe. Jeśli ktoś dzisiaj pisze, że na tamten czas to był najlepszy wybór na selekcjonera, to świadczy tylko o tym, kto tak pisze.
Efekt dziesięciu miesięcy pracy Michniewicza w kadrze jest taki, że dziś PZPN jako zadanie dla nowego selekcjonera w pierwszej kolejności stawia nie wynik, tylko "poprawienie wizerunku drużyny narodowej i odbudowanie zaufania kibiców". To jest miara upadku.
Mroczna historia kontaktów Michniewicza z "Fryzjerem" była znana od dawna. Sam się zdziwiłem, jak wielu ludziom w Polsce w ogóle to nie przeszkadzało, że ktoś z taką przeszłością może założyć bluzę z białym orłem, słuchać z boiska hymnu i reprezentować Polskę. W imię czego ignorowali to całe "fryzjerstwo"? Czyżby cel uświęcał środki? Czy zrobienie wyniku rozgrzesza przeszłość?
Historia selekcjonerska Michniewicza jest bardzo pouczająca. Niesie w sobie prawdę uniwersalną, jakby to była przypowieść wigilijna. Bo to nie jest wyłącznie historia o Michniewiczu. Ona jest trochę o nas wszystkich. O dzisiejszej Polsce, o tym, jaka ona będzie.
Czy będzie to kraj tupetu, cwaniactwa i układu, gdzie pojęcie wstydu nie istnieje? Miejsce, którym możesz kłamać bezkarnie, o ile tylko masz mocne plecy?
A może to jest zwiastun innej, lepszej Polski. Takiej, w której zaczyna się od pryncypiów, od tego, co ważne. I na tym się buduje. Takiej Polski, gdzie reprezentacja kraju będzie dumą nas wszystkich. A jej poprowadzenie będzie największym zaszczytem, którego dostąpić może wyłącznie osoba tego godna.
Może wyciągniemy wnioski? Może nauczymy się, że pewnym ludziom nie można dawać władzy, bo od razu wyłazi z nich prosty kapral?
Historia zatoczyła koło. W niemal rok po pamiętnej konferencji intronizacyjnej na Stadionie Narodowym, Czesław Michniewicz nadal ma 711 niewyjaśnionych do końca połączeń z "Fryzjerem". Nie ubyło ani jedno.
Czytaj także: "Panie premierze, w co się pan pakuje?". Załatwiłby to w pięć minut