Przeciąganie liny między działaczami a Portugalczykiem o kształt sztabu kadry trwa już dłużej niż sam wybór trenera reprezentacji. A przecież tamten "serial" też ciągnął się tygodniami.
Selekcjoner, zamiast skupić się na przygotowaniach do eliminacji mistrzostw Europy, toczy ciężkie boje z działaczami, którzy chcieliby umeblować Fernando Santosowi sztab, ale jakoś zapomnieli to wpisać do umowy.
Trzeba wiedzieć, że rozdawanie posad w związku niewiele różni się od dzielenia łupów w polityce. Mechanizm jest identyczny. Tu też liczy się, kto jest skąd, jakie ma wpływy i co może dać przy następnych wyborach.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: dla takich akcji przychodzi się na stadion
Były piłkarz Radosław Michalski został mianowany - jakby to nie brzmiało - "łącznikiem" między PZPN a selekcjonerem również nieprzypadkowo. Zasiada w zarządzie piłkarskiej centrali, jest tzw. baronem pomorskiego związku, więc to kandydat idealny. Co prawda koledzy żartowali z niego, że został "uchem prezesa" Kuleszy, ale on sam się tym gadaniem nie przejmował, wierzył w swoją misję. I próbował poukładać Santosowi świat.
Tyle że przedstawił się Portugalczykowi dosyć słabo. Najpierw publicznie "chlapnął", że Grzegorza Mielcarskiego (w przeszłości grał w Portugalii, zna Santosa), którego chce do sztabu selekcjoner w roli dyrektora kadry, jednak w reprezentacji nie będzie, bo zażądał zbyt wielkich kompetencji. Szybko się okazało, że Mielcarski wtedy nawet nie rozmawiał z szefem związku.
- Traktuję te słowa jako nieprofesjonalne zachowanie. Kłamstwem tego nie nazwę, ale nie jest to prawda - mówił nam zdziwiony i oburzony Mielcarski. Więcej TUTAJ. A Santos był na tyle zły na Michalskiego, że nie chciał się w ogóle z nim spotkać. "Łącznik" co prawda przekonywał, że zorganizuje Portugalczykowi spotkanie w Gdańsku z... Czesławem Michniewiczem, ale Santos odparł, że nie widzi takiej potrzeby. I cisnął związek o nawiązanie współpracy z Mielcarskim.
Lada moment dowiemy się, czy ostatecznie Mielcarski będzie pracował w kadrze, bo we wtorek w końcu spotkał się Kuleszą i obie strony dały sobie jeszcze chwilę na przemyślenia. Według naszych informacji, po rozmowie z Kuleszą Mielcarski ma ustalić z Santosem zakres swoich obowiązków. Ta rozmowa ma się odbyć jeszcze w środę.
Nawet jeśli Mielcarski otrzyma angaż, to będzie jasne, że wymagało to od Mielcarskiego sporych kompromisów. Bo wiadomo, jak się zatrudnia niechcianego pracownika.
A wydawało się, że - zrządzeniem losu - PZPN trafił "szóstkę" w totka. Oto ma idealnego kandydata na dyrektora sportowego reprezentacji.
Mielcarski przecież pracował z Santosem w dwóch klubach, był dyrektorem Wisły Kraków w jej najlepszych czasach, jest światowcem, zna języki, grał w dużych klubach zagranicznych, zna wielki futbol, ma świetne relacje z mediami, ma charyzmę i autorytet u piłkarzy. Jest też po prostu uczciwym człowiekiem.
Ma jednak też poważne wady: nie jest swój i potrafi myśleć samodzielnie. Może być niesterowalny i lojalny wobec selekcjonera. Fatalnie - co? Przecież lepszy byłby jakiś "baron", prawda? Czasy się zmieniają, ale "beton" nadal trzyma się mocno.
Niestety, w PZPN nie nauczył się niczego na aferze premiowej. Gdyby związek miał w Katarze dyrektora sportowego z prawdziwego zdarzenia, to do takiej hecy na pewno by nie doszło. Ale w piłkarskiej centrali nadal nie wiedzą, czy jest im w ogóle potrzebny dyrektor sportowy kadry. Bo po co? Zawsze można wyciągnąć z krzaków jakiegoś Radka.
Spór o Mielcarskiego przyblokował kwestię polskich asystentów. Na tym polu też idzie zgrzyt za zgrzytem. PZPN najpierw dumnie ogłosił, że - z troski o rozwój polskiej myśli szkoleniowej - w sztabie będą przynajmniej dwaj polscy trenerzy, a dopiero później powiadomił o tym Santosa. Zresztą kandydaci, których przedstawiono, też się dowiedzieli o wszystkim niemal w ostatniej chwili.
Musiał się Portugalczyk mocno zdziwić, że proponują mu dwóch trenerów, których nazwiska już poszły do prasy, zanim je zdążył poznać. Najpierw przekonywano go, że najlepsi będą Łukasz Piszczek i Tomasz Kaczmarek. Później, że może to być Radosław Mroczkowski, Marek Saganowski i ktoś jeszcze.
A w ogóle na pewnym etapie okazało się, że Piszczek to mógłby jednak nie być asystentem na stałe, tylko... dojeżdżać na same zgrupowania. I co miałby robić, skoro nie jeździłby na obserwacje, nie pomagał w skautingu, tylko pojawiał się od święta? Była gwiazda Borussii Dortmund na asystenta od pachołków się nie zapisała. On już swoje w życiu zarobił, nie musi brać wszystkiego, co mu wpadnie w ręce.
Marka Koźmińskiego szanuję za klasę i wiedzę o futbolu, ale jego krytyka (w TVP Sport) Piszczka za to, że odmówił, wydaje mi się chybiona. Były wiceszef PZPN uważa, że Piszczek jest niedojrzały, a jego postawa rozczarowująca. Tymczasem ta oferta pracy w sztabie Portugalczyka nigdy nie była dobrze przygotowana i nigdy nie była konkretna. Mam wrażenie, że chciano się posłużyć znanym nazwiskiem piłkarza, by zyskać poklask mediów i kibiców.
Zresztą nie mam wątpliwości, że właśnie z tego samego powodu zatrudniono Santosa. Chodziło o duże nazwisko, które zamknie usta krytykom. Profil trenera, styl, jaki preferuje, jego ulubiona taktyka, to wszystko były kwestie drugoplanowe. To miał być ktoś, kto zrobi wrażenie na opinii publicznej.
Ten Santos to ma być - zupełnie jak w znanym polskim filmie - miś na miarę naszych możliwości. My tym misiem otwieramy oczy niedowiarkom!