Dziś jest na ustach całej piłkarskiej Polski, ale o tym, że został piłkarzem, zadecydował... konflikt z trenerem gimnastyki. Jako dziecko więcej czasu spędzał na trampolinie niż na boisku. Nabyte wtedy umiejętności pomagają mu jednak na murawie.
W miniony weekend w meczu Widzew Łódź - Warta Poznań (0:2) zdobył bramkę, o której głośno nie tylko w Polsce, ale też - dzięki mediom społecznościowym - w Europie. Wideo z jego ekwilibrystycznym popisem i efektowym wolejem rozeszło się po sieci lotem błyskawicy. Na różnych platformach wyświetlono go kilka milionów razy.
W rozmowie z "Piłką Nożną"* 22-letni pomocnik Warty opowiada o swojej drodze do PKO Ekstraklasy, wspomina tragiczny wypadek, któremu uległ w drodze na trening Pogoni Szczecin i tłumaczy, dlaczego jako dziecko zapowiadał się bardziej na gimnastyka niż piłkarza.
Kamil Witkowski, "Piłka Nożna": Pańskie imię i nazwisko stanowiło w przeszłości argument, żeby występować w ataku?
Maciej Żurawski, piłkarz Warty Poznań: Po części tak było. Kiedy zaczynałem przygodę z piłką, grałem właśnie jako dziewiątka. Z czasem to się zmieniło: jeden z trenerów we Włókniarzu dostrzegł, że mój potencjał można lepiej wykorzystać na pozycji pomocnika.
Miał pan okazję poznać osobiście Macieja Żurawskiego, legendę Wisły Kraków?
Podczas mojego pierwszego pobytu w Warcie graliśmy w Pucharze Polski przeciwko Cracovii. Tak się złożyło, że Maciej Żurawski akurat komentował ten mecz. Nasz kierownik zorganizował spotkanie, było bardzo miło. Porozmawialiśmy, trochę się pośmialiśmy, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. Dla mnie było to spełnienie marzeń z dzieciństwa, dobrze pamiętam, jak oglądałem grę pana Macieja w reprezentacji. Często byłem pytany o to, czy jesteśmy spokrewnieni. Nie ma jednak żadnego rodzinnego powiązania, to czysty przypadek, zbieżność imion i nazwisk.
Dlaczego z Torunia, sporego przecież miasta, tak niewielu piłkarzy przebija się na poziom Ekstraklasy?
Całe kujawsko-pomorskie to region ubogi w kluby rywalizujące na wyższych szczeblach. Może więc zaplecze jest zbyt małe, aby mogło się wybić więcej zawodników? W podobnym czasie co ja z Włókniarza do Pogoni trafili również Bartosz Boniecki oraz Michał Sacharuk. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nasz rocznik.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: z piłką wyczynia cuda. Zobacz popisy gwiazdy Barcelony
Jak panu udało się przyciągnąć uwagę szczecińskiego klubu?
Poprzez kadrę województwa, w niej można się pokazać. Rywalizowaliśmy z reprezentacją zachodniopomorskiego, zagrałem całkiem dobry mecz, strzeliłem gola. Z naszym trenerem skontaktował się szkoleniowiec juniorów Pogoni, Piotr Łęczyński, zaproponował przyjazd na testy. Parę miesięcy później przeniosłem się na stałe do Szczecina.
Trudno w wieku 15 lat przeprowadzić się do miasta oddalonego od domu o przeszło 300 kilometrów?
Początkowo był lekki problem. Walczyłem z tym tematem: raz byłem na tak, innym razem na nie. Często zmieniałem zdanie. Na ostateczną decyzję wpłynęli rodzice, a właściwie to podjęli ją za mnie. Szczególnie tata - powiedział, że jadę, i nie było już dyskusji. Po latach jestem za to wdzięczny, ten krok umożliwił mi rozwój.
Jest pan zadowolony z tego, co udało się osiągnąć w barwach Portowców?
Czuję pewien niedosyt, ale generalnie - patrząc na to, jaki zrobiłem postęp - jestem zadowolony. Miałem w Pogoni lepsze i gorsze momenty, jednak finalnie bardzo się cieszę, że trafiłem do Szczecina. To miasto i ten klub ukształtowały mnie zarówno jako piłkarza, jak i człowieka.
Był w Pogoni starszy zawodnik, którego podpatrywał pan ze szczególną uwagą?
Kiedy wchodziłem do pierwszej drużyny, bardzo podobała mi się gra Kamila Drygasa. Wzorowałem się na nim w wielu kwestiach. Dzisiaj jesteśmy kumplami i czasami żartujemy, że gdyby nie to, co podpatrzyłem u Kamila, to byłbym jeszcze daleko w polu.
Wypadek drogowy z początku 2020 roku, w którym uczestniczył pan jako jeden z czterech zawodników Pogoni, wyhamował pański rozwój?
Trudno powiedzieć, co by się wydarzyło, gdyby do zdarzenia nie doszło. Aczkolwiek ta sytuacja nie miała dużego wpływu na to, co było później. Kacper Kozłowski też uczestniczył w tym wypadku, a jego kariera potoczyła się w dobrym kierunku. Traktuję tamto zdarzenie jako lekcję.
Długo zmagał się pan ze skutkami wypadku?
Na szczęście obeszło się bez poważnych obrażeń. Miałem rozciętą głowę, wstrząśnienie mózgu, jakieś zadrapania czy niewielkie urazy od pasów bezpieczeństwa. Najmocniej ucierpiały plecy. Już wcześniej zmagałem się z problemami, wypadek je pogłębił. Miesiąc czy dwa zajęło mi dojście do siebie. Dzisiaj nie odczuwam z tego powodu żadnych dolegliwości.
Decyzja o definitywnym odejściu z Pogoni, po przyzwoitym sezonie 2021-22, wydawała się dość zaskakująca.
Po rozmowach z nowym trenerem, Jensem Gustafssonem, a także z zarządem doszedłem do wniosku, że tak po prostu będzie lepiej. Zdawałem sobie sprawę, że w innym klubie w Ekstraklasie, znajdującym się trochę niżej w tabeli, będę mieć większe szanse na regularne występy. W Pogoni rywalizacja stoi na wysokim poziomie, a jestem w takim wieku, że muszę grać, aby wykonać następny krok do przodu.
Brał pan pod uwagę inne opcje niż Warta?
Rozmowy były prowadzone, jednak do konkretów przeszliśmy tylko z poznańskim klubem. Gdy pojawiła się oferta z Warty, od początku byłem na tak. Wiedziałem, że aklimatyzacja przebiegnie bardzo szybko, ponieważ już wcześniej miałem okazję spędzić tam pół roku, poznać ludzi wokół drużyny.
W samym zespole zdążyło się jednak wiele zmienić, począwszy od trenera.
Klimat w szatni pozostał, choć pod względem personalnym rzeczywiście sporo się zmieniło. Aktualna Warta jest na dużo wyższym poziomie piłkarskim, niż była wiosną 2021 roku. Prawie na każdej pozycji panuje wyrównana rywalizacja. Nie miałem najmniejszego problemu z ponownym odnalezieniem się w drużynie. Po przyjściu odbyłem kilka rozmów z trenerem Dawidem Szulczkiem, od początku dobrze się dogadujemy.
A przy pierwszym podejściu do Warty nie obawiał się pan, wkraczając do specyficznej, niezwykle zgranej szatni?
Miałem dobre przeczucie, koledzy z Pogoni mówili same pozytywne rzeczy o znajomych graczach Warty. To się sprawdziło, już pierwszego dnia przekonałem się, że odnajdę się w tej grupie. Wystarczyła chwila, bym w pełni poczuł się częścią drużyny. Obecnie nowym piłkarzom jeszcze łatwiej wejść do tej szatni. U nas wszyscy są kontaktowymi, przyjaźnie nastawionymi osobami. Nadajemy na tych samych falach. Sądzę, że wchodzący do zespołu młodzi zawodnicy mają w Warcie lepiej niż w innych klubach.
Jest pan środkowym pomocnikiem, ale nie do końca sprofilowanym. Jak definiuje pan swoją rolę na boisku?
Najlepiej czuję się na pozycji numer osiem. Tyle że w naszym ustawieniu nie ma typowej ósemki - czasami gram w roli dziesiątki podwieszonej za napastnikiem, innym razem jako jedna z dwóch szóstek. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia, gdyż zadania piłkarzy operujących w okolicach środka boiska są do siebie zbliżone.
Pana techniczny styl gry zdecydowanie bardziej pasuje do zawodnika o charakterystyce ofensywnej.
Jeśli miałbym wybierać między szóstką a dziesiątką, bliżej byłoby mi do tej drugiej. Lepiej odnajduję się, grając wyżej. Często przemieszczam się w okolicę bramki przeciwnika, bo dobrze się tam czuję. Im dalej od swojego pola karnego, tym jestem bardziej swobodny. Natomiast przez tyle lat występowałem jako defensywny pomocnik, że pewnie potrzebowałbym chwili i byłbym w stanie całkowicie przestawić się na grę na tej pozycji.
Nisko opuszczone getry to znak rozpoznawczy czy kwestia wygody?
To żadne gwiazdorzenie, wbrew temu, co niektórym się wydaje. Chodzi o wygodę: od dłuższego czasu mam kłopoty ze skurczami łydki i jak materiał jest podciągnięty wysoko, odczuwam dyskomfort. Nie wiem, czy getry mają na ten aspekt jakikolwiek wpływ, ale zwyczajnie czuję się lepiej, gdy są opuszczone.
To prawda, że jest pan osobą z dużym luzem, także poza boiskiem?
Jestem po prostu szczęśliwy. Nie lubię się przejmować, zajmować głowy błahostkami. Nawet jak po treningu jestem na coś zły, to mija dziesięć minut i zapominam o sprawie. Za konfliktami nie przepadam, staram się unikać negatywnych emocji. Zdecydowanie lepiej odnajduję się w pozytywnej atmosferze, wtedy mogę być sobą.
Co pan poczuł po golu strzelonym w Szczecinie?
To spotkanie wywoływało ekscytację, ale nie dlatego, że pragnąłem za wszelką cenę coś udowodnić. Była to raczej forma sprawdzenia się, czy byłem zbyt słaby, aby wygrać rywalizację w Pogoni, czy może coś innego miało decydujące znaczenie. Po bramce w Szczecinie przez moment dziwił mnie... brak radości na trybunach. W końcu przywykłem do tego, że na tym stadionie wszyscy cieszą się po moim trafieniu. Gol strzelony poprzedniemu klubowi smakuje nieco inaczej, ale takie odczucie towarzyszy wyłącznie podczas meczu, po tygodniu już się o tym nie pamięta.
To przypadek, że prawie połowę bramek w Ekstraklasie zdobył pan po uderzeniach głową?
Ten element zawsze był moją mocną stroną. Kiedyś trenowałem skoki na trampolinie i niektórzy śmieją się, że to dzięki temu mam taki wyskok do głowy. Może nie należę do wybitnie wygimnastykowanych, ale przez to, że w moim życiu pojawiła się akrobatyka, jestem znacznie bardziej rozwinięty pod względem koordynacji ruchowej.
Na czym polega rywalizacja w skokach na trampolinie?
To kategoria gimnastyki, w której wykonuje się salta i inne akrobacje na trampolinie. W formie układów: jeden klasyczny, niezbyt skomplikowany, dostosowany do poziomu, a drugi wymyślony przez siebie. Każda figura jest odpowiednio punktowana. Im trudniejszy układ i lepsze jego wykonanie, tym większa liczba punktów.
Jak do tego doszło, że zajął się pan tak mało popularną dyscypliną?
Mama, która sama ćwiczyła, zapisała mnie w szkole podstawowej do klasy gimnastycznej. Przypadło mi to do gustu. W międzyczasie, przez parę miesięcy czy rok, trenowałem piłkę nożną. Gdy byłem w drugiej klasie, trenerzy z akrobatyki przekonali mnie, żebym skoncentrował się tylko na ich dyscyplinie. Szło mi całkiem nieźle, jeździłem na zawody, uczestniczyłem w mistrzostwach Polski. Zostawiłem futbol, ale nie przestałem o nim myśleć.
W trakcie zajęć klasa była podzielona na grupy: jedna ćwiczyła akrobatykę, druga, za ścianą, piłkę nożną. W wolnych chwilach podpatrywałem te treningi piłkarskie i czułem, że jednak do tego ciągnie mnie bardziej. Na etapie piątej klasy postanowiłem rzucić skoki. Przestałem dogadywać się z trenerem, doszedłem do wniosku, że nie chcę dalej tego robić. W ten sposób wróciłem do piłki.
* - rozmowa została przeprowadzona przed meczem Widzew Łódź - Warta Poznań, w którym Maciej Żurawski zdobył piękną bramkę