Reprezentacja ma problem. "Okazał się niezastąpiony"

WP SportoweFakty / Mateusz Czarnecki / Na zdjęciu: Fernando Santos
WP SportoweFakty / Mateusz Czarnecki / Na zdjęciu: Fernando Santos

Kiedy schodził ze sceny panowały mieszane uczucia. Żal z powodu zakończenia reprezentacyjnej kariery przez świetnego piłkarza przeplatał się z przekonaniem, że na jego pozycję są godni następcy. Tymczasem kadra wciąż tęskni za Łukaszem Piszczkiem.

I tak od pięciu lat, bo choć ostatni występ w biało-czerwonych barwach zaliczył w listopadzie 2019, to z drużyną narodową de facto rozstał się niemal półtora roku wcześniej. Po dużej imprezie, jak przystało na klasowego zawodnika.

Prawy obrońca miał wówczas 33 lata i wydawało się, że mógłby w kadrze narodowej jeszcze pograć. Jednak miał też coraz większe trudności z godzeniem obowiązków klubowych z wymaganiami reprezentacyjnymi: z wiekiem częściej przypominały o sobie przebyte urazy, a nie chciał być zapamiętany jako ten, który u schyłku bardziej kadrze przeszkadzał, niż pomagał.

Poza tym piętno odcisnęły na nim nieudane mistrzostwa świata, porażkę w Rosji przeżył wyjątkowo mocno. Piszczek postanowił więc trzymać poziom w Borussii Dortmund, co czynił jeszcze przez trzy sezony, zamiast rozmywać reputację średnimi występami na dwóch frontach.

Stylem gry wyprzedził epokę. Kiedy Pep Guardiola w swoich zespołach reformował rolę bocznego obrońcy, Polak już funkcjonował na boisku według nowoczesnych wytycznych, chociaż z Hiszpanem nigdy nie współpracował.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Kobiety też strzelają piękne bramki. Ale przymierzyła!

Był prawym defensorem a zarazem pierwszą instancją w rozegraniu: często schodził z piłką do środka, stwarzał przewagę w nieoczywistym wtedy sektorze, decydował o sposobie rozprowadzenia akcji. Pod względem czytania gry i wyczucia momentu rywalizacji należał do europejskiego topu na swojej pozycji.

Potrafił perfekcyjnie rozłożyć akcenty między bronieniem a zaangażowaniem w ofensywę, w której wielki kapitał stanowiło doświadczenie z występów w ataku i na skrzydle. Spośród selekcjonerów z walorów Piszczka najpełniej korzystał Adam Nawałka, zwłaszcza podczas Euro 2016. Mistrzostwa we Francji były wzorem, bezsprzecznie najlepszym z czterech turniejów, w jakich uczestniczył.

Ofiara wszechstronności

Hegemonia Piszczka na prawej stronie reprezentacyjnej obrony trwała - z przerwami wywołanymi kontuzjami - osiem lat. W chwili odejścia z drużyny narodowej nie miał naturalnego spadkobiercy, było natomiast dwóch poważnych pretendentów do przejęcia po nim schedy.

Przy okazji pożegnalnego meczu ze Słowenią miejsce Piszczka na murawie PGE Narodowego zajął Tomasz Kędziora - były podstawy, aby sądzić, że to zmiana symboliczna. Wychowanek Lecha Poznań miał swój czas: z Dynamem Kijów regularnie występował w europejskich pucharach, wszystko wskazywało na to, że wkrótce zrobi kolejny krok w postaci wyjazdu do mocniejszej ligi.

U Jerzego Brzęczka był pewniakiem, w trakcie eliminacji Euro 2020 opuścił tylko jedno spotkanie. O zaufaniu, jakim obdarzył go następca Nawałki, świadczy fakt, że prawie 70 procent reprezentacyjnego dorobku obrońcy to występy właśnie za kadencji tego selekcjonera. Kędziora grał przyzwoicie, od czasu do czasu potrafił dołożyć coś w ofensywie.

Gdyby Zbigniew Boniek nie zdecydował się na zmianę trenera, najprawdopodobniej byłby podstawowym piłkarzem na mistrzostwach Europy. A że do roszady doszło, to Kędziora pojechał na turniej jako rezerwowy. Dla Paulo Sousy był graczem drugoplanowym, w dodatku środkowym, a nie bocznym obrońcą.

Podczas kwalifikacji mundialu dostał szanse tylko w potyczkach z San Marino oraz potraktowanym przez Portugalczyka ulgowo starciu z Węgrami. To i tak sporo, bowiem u Czesława Michniewicza nie rozegrał choćby minuty.

Kariera 29-letniego już zawodnika wyhamowała nie tylko w kadrze; przegapił odpowiedni moment na transfer, zarówno pod względem sportowym, jak i prywatnym, odczuł skutki wojennych zawirowań w Ukrainie. Otrzymał od Fernando Santosa zaproszenie na trwające zgrupowanie, ale po przeciętnym półroczu w Salonikach trudno spodziewać się w wykonaniu Kędziory czegoś szczególnego.

Następcy Piszczka można było upatrywać także w Bartoszu Bereszyńskim. Pod tym względem 30-latek okazał się jednak ofiarą własnej wszechstronności. Żaden z selekcjonerów nie obdarzył go bowiem pełnym zaufaniem w roli prawego defensora, lecz wystawiał tam, gdzie akurat panowała najpilniejsza potrzeba.

Bartosz Bereszyński - ofiara własnej zalety
Bartosz Bereszyński - ofiara własnej zalety

O ile pod wodzą Brzęczka Bereszyńskiemu zdarzało się występować na nominalnej pozycji, o tyle dla Michniewicza był niemal wyłącznie lewym obrońcą - przy prawej linii bocznej zagrał od pierwszych minut tylko dwukrotnie. Piłkarz Napoli za lewą stroną nie przepada, ale zdołał się jej nauczyć w takim zakresie, na jaki pozwalają ograniczenia zawodnika prawonożnego.

Reprezentacyjne występy na nienaturalnej pozycji przyniosły Bereszyńskiemu więcej korzyści, niż mógł się spodziewać. W trakcie mundialu w Katarze był beneficjentem stylu narzuconego przez selekcjonera: Michniewicz od bocznych obrońców oczekiwał przede wszystkim dyscypliny, odpowiedzialnego krycia, pilnowania stref.

Sumienny Bereszyński z takich zadań wywiązuje się bardzo dobrze. Natomiast w przeciwieństwie do Piszczka nigdy nie był i nie będzie kreatorem, choć przecież tak jak on karierę zaczynał w pobliżu bramki przeciwnika.

Sousa byłego zawodnika warszawskiej Legii postrzegał jako uniwersalnego żołnierza: jeżeli szkoleniowiec chciał, aby drużyna zagrała ofensywnie, powierzał Bereszyńskiemu funkcję pół-prawego stopera (i tak przez całe Euro), a kiedy zależało mu na poświęceniu większej uwagi destrukcji, wystawiał go na wahadle.

Interesujące, jak świeżo upieczonego mistrza Włoch definiuje obecny selekcjoner. Lista powołanych nie podpowiada niczego konkretnego - sugeruje, że Bereszyński może być traktowany jako opcja zarówno na prawą, jak i lewą stronę bloku defensywnego.

Wahadło parzy

Poszukiwania następcy Piszczka przebiegają chaotycznie. Głównie z powodu taktycznej szamotaniny: od paru lat nie wiadomo, w jakim systemie chce grać reprezentacja Polski, co akurat w kontekście bocznych obrońców ma kolosalne znaczenie.

Sousa postanowił przystosować kadrę do koncepcji z trójką stoperów (czego nieudane próby podejmował już Nawałka), szukał więc wahadłowych, a do jego wizji piłkarza na tę pozycję znacznie bliżej było pomocnikom niż klasycznym defensorom.

Portugalczyk, chyba czujący się reformatorem nadwiślańskiego futbolu, eksperymentował w najlepsze. Za jego rządów na prawej stronie wystąpiło łącznie aż ośmiu zawodników - w większości byli to nominalni skrzydłowi.

Spora część tych prób zakończyła się fiaskiem, a przed niektórymi piłkarzami nawet zamknęła na jakiś czas drzwi do kadry. Sebastian Szymański po nieudanym występie w Budapeszcie został przez Sousę definitywnie i przedwcześnie skreślony.

Jakub Kamiński miał nieudany debiut w reprezentacji Polski
Jakub Kamiński miał nieudany debiut w reprezentacji Polski

Na prawym wahadle sparzył się również Jakub Kamiński: w San Marino, mając po raz pierwszy styczność ze szkoleniowcem i jego wymaganiami, debiutant zagrał na pozycji, którą z doświadczenia znał w stopniu minimalnym. Kamiński miał świadomość, że wypadł przeciętnie, jednak raczej nie przypuszczał, iż powołania od tego selekcjonera już nie otrzyma. Epizod w testach zaliczył także Przemysław Płacheta.

Oczekiwania Sousy w największym stopniu spełniał Kamil Jóźwiak. To sytuacja analogiczna do Kędziory w kadrze Brzęczka - wychowanek Kolejorza należał do największych wygranych kadencji Portugalczyka, w tamtym okresie rozegrał 13 ze swych 22 meczów w zespole narodowym.

Kilkoma pozytywnymi wejściami z ławki wywalczył miejsce w jedenastce na mistrzostwa Europy, a następnie utrzymał je jesienią. Wraz z odejściem Sousy reprezentacyjna kariera pomocnika uległa zawieszeniu; dobrego znajomego z młodzieżówki na zgrupowania nie zapraszał Michniewicz, jak dotąd zawodnika Charlotte nie widzi w kadrze również Santos.

Jóźwiaka zdecydowanie prześcignął ten, który często bywał jego zmiennikiem. Sousa cenił wszechstronność Przemysława Frankowskiego, w związku z czym niekiedy posyłał go w bój na lewej stronie boiska. W opinii Michniewicza piłkarz RC Lens był skrzydłowym, natomiast aktualny selekcjoner po porażce w Pradze przesunął 28-latka piętro niżej i raczej nie miał powodów, by za występ przeciwko Albanii zgłaszać pod jego adresem większe zastrzeżenia.

Biorąc pod uwagę formę w minionym sezonie, pozycję w klubie, a także progres w realizowaniu zadań defensywnych, Frankowski jawi się jako sensowny kandydat do obsadzenia prawej obrony nawet w dłuższej perspektywie. W zakresie szybkości oraz wytrzymałości przypomina Piszczka.

Optymizm ze znakiem zapytania

Główną konkurencję dla Frankowskiego stanowi Matty Cash. Nawet mimo tego, że jego znajomość z Santosem zaczęła się niefortunnie a najbliższe spotkanie w kadrze będzie mógł rozegrać dopiero we wrześniu.

Kiedy zawodnik Aston Villi odebrał polski paszport i dostał pierwsze powołanie, z Wysp Brytyjskich powiało optymizmem. Wyglądało na to, że nieoczekiwanie pojawił się piłkarz, który będzie w stanie rozwiązać kwestię prawej strony defensywy.

Minęło półtora roku, a przy Cashu wciąż widnieje spory znak zapytania. Czy na wahadle, czy w tradycyjnym ustawieniu 25-latek generalnie daje radę. Trudno jednak obronić tezę, że spełnia pokładane w nim nadzieje. Od gracza występującego regularnie w Premier League można oczekiwać czegoś ekstra, tymczasem po 12 reprezentacyjnych meczach Cash jest w okolicach oceny dostatecznej z plusem.

Bywa zagubiony. Niewiele wnosi w ofensywne poczynania kadry - wyjątek stanowiło spotkanie w Rotterdamie. W pewnym stopniu usprawiedliwia go defensywna filozofia Michniewicza, gdyż na kadencję tego selekcjonera przypada niemal cała dotychczasowa przygoda Casha z zespołem narodowym.

Matty Cash nie okazał się wzmocnieniem kadry na miarę oczekiwań
Matty Cash nie okazał się wzmocnieniem kadry na miarę oczekiwań

Jest stanowczo zbyt wcześnie na skreślanie zawodnika o nieprzeciętnym w polskiej skali potencjale, zarazem jednak kończy się czas na postrzeganie Casha jako tego, który na lata zabezpieczy pozycję prawego obrońcy.

W kategoriach dużego rozczarowania należy rozpatrywać reprezentacyjne dokonania Roberta Gumnego. Defensor Augsburga uchodził za piłkarza o profilu zbliżonym do Piszczka: dzięki dynamice i wyszkoleniu technicznemu wydawał się graczem najbardziej pasującym do ustanowionego kanonu.

Tyle że kompletnie nie pokazuje tego w narodowych barwach. Gumny ma 25 lat, a na koncie zaledwie sześć występów w kadrze. Okazuje się zawodnikiem niewytrzymującym konkurencji, u żadnego z selekcjonerów nie był w stanie wypracować sobie solidnej pozycji.

Najbardziej wierzył w niego Michniewicz, zabrał nawet na mundial, choć tylko w roli widza. Pod wodzą Brzęczka i Sousy rozegrał po jednym spotkaniu (w drugim przypadku jako stoper), u Santosa też nie zanosi się na więcej. Przeciwko Czechom spisał się tak, że w planach na lato nie musiał uwzględniać czerwcowego zgrupowania.

Sprawa się przeciąga. Po drodze były dwa turnieje, z dylematem dotyczącym prawej strony defensywy zmaga się już czwarty selekcjoner. Jeśli trudność ze znalezieniem następcy jest miarą kunsztu piłkarza, Piszczek był dla reprezentacji Polski postacią znacznie ważniejszą, niż sądziliśmy pięć lat temu.

Konrad Witkowski, "Piłka Nożna"

***

W trakcie czerwcowego zgrupowania reprezentacja Polski rozegra dwa mecze. W piątek 16 czerwca z Niemcami w Warszawie i we wtorek 20 czerwca z Mołdawia w Kiszyniowie.

Źródło artykułu: WP SportoweFakty