Kazimierz Jagiełło to były zawodnik między innymi Rakowa Częstochowa. Po karierze wyjechał do Belgii. Tam prowadził drużyny z niższych klas rozgrywkowych, był także skautem KV Mechelen. Później Jagiełło został zatrudniony w Polonii Warszawa w 2011 roku jako dyrektor sportowy, ale przestał pełnić tę funkcję już po trzech miesiącach.
Następnie wyjechał do Afryki, gdzie szkoleniowiec najpierw był dyrektorem sportowym w drugoligowym Milo FC (klub awansował do najwyższej ligi), a następnie w Hafia FC. Pod koniec poprzedniego roku Jagiełło został trenerem tej drużyny i zdobył z nią mistrzostwo Gwinei, na co Hafia czekała 38 lat.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Jak zdobywa się mistrzostwo Gwinei?
Kazimierz Jagiełło: Dominuje tu futbol spontaniczny. Wszystko zaczyna się od gry na ulicy. Chłopcy dosłownie biegają na drogach, po których jeżdżą samochody, na chwilę zatrzymują mecz, żeby się ruch rozładował, i potem dalej kopią piłkę. Stąd mają duże umiejętności, rozwijają naturalny talent, ale jednak grają bez myśli taktycznej. Raczej polega to na zasadzie: tam gdzie piłka, tam biegniemy. Jeżeli ktoś kopnie w prawo, wszyscy lecą w prawo, i odwrotnie.
Jak odnaleźć się w takiej rzeczywistości?
Oczywiście jakieś szlify taktyczne każdy posiada. Drużyny starają się ustawiać czterema obrońcami, dwoma defensywnymi pomocnikami, trzema napastnikami. Z tym, że to założenia początkowe. W czasie gry zawodnicy zapominają o obowiązkach i robią, co im dyktują emocje. Klucz w tym, żeby utrzymać dyscyplinę przez całe spotkanie.
Poziom umiejętności w lidze jest bardzo wyrównany. Różnice robią dwie rzeczy: taktyka i psychika.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Holandia ma swojego Lionela Messiego?! Przepiękny drybling
To znaczy?
Tutejsi zawodnicy są bardzo delikatni. Trzeba uważać, jak się z nimi rozmawia. Są po prostu słabi mentalnie. W Afryce ludzie są bardziej szczerzy i wylewni. Przeważnie popadają ze skrajności w skrajność. Gdy piłkarze wygrywają mecz, to w euforii potrafią zrobić wszystko. Ale gdy stracą jedną lub dwie bramki i wpadną w fazę powątpiewania w swoje umiejętności, to robi się katastrofa - mogą przegrać mecz w dziesięć minut. Skoki temperatury psychicznej są tutaj bardzo częste.
Skąd się to bierze?
Z życia, z braku świadomości wielu rzeczy, z braku edukacji - w Gwinei jest z tym duży problem. Głównym powodem są warunki życiowe. Mam w zespole chłopców, którzy nie potrafią czytać i pisać, ale rozumieją, co do nich mówię. Jeden zna trzy języki: angielski, francuski i niemiecki, plus dialekty lokalne. A nie umie pisać. Takich paradoksów jest pełno.
Na życie zarabiają tylko z piłki?
Z jednej pensji zawodnika żyją ich całe familie. U nas, jak na warunki gwinejskie, chłopcy zarabiają z premiami bardzo dobrze. Jeden gracz może wyżywić całą rodzinę i jeszcze odłożyć. Średni zarobek w kraju waha się między 1,5 a 2 miliony franków gwinejskich miesięcznie. U nas w Hafia FC piłkarz zarabia 7-8 milionów, czyli przeliczając: to około 4 tysiące złotych.
A pan zarabia w milionach czy w miliardach tamtejszej waluty?
Ha! Proszę wybaczyć: dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają. Choć nie będę ukrywał: dobrze mi się żyje w Gwinei. Mieszkam w stumetrowym apartamencie z basenem, dwoma tarasami i widokiem na morze. Mam swojego kierowcę i służbę, ale akurat to jest w Gwinei normalne. Skoro zarabiam lepiej niż inni, to moim niepisanym obowiązkiem jest "zaproszenie" do mojego życia dwóch lub trzech lokalnych pracowników. W taki sposób daje się innym zarobić, wspierając tutejszą gospodarkę.
Jak inni mieszkańcy patrzą na takie luksusy?
Ludzie bardzo często pytają mnie, czy pomogę im znaleźć pracę w Polsce. Wystarczy się tylko gdzieś zatrzymać samochodem i zaraz ktoś puka w szybę prosząc o wodę lub owoce.
My, uprzywilejowani, dzielimy się z biedniejszymi, to wręcz nasz obowiązek. Zobaczy pan chłopaka na wózku bez nóg i się pan nawet nie zastanawia. Serce się kraje. Zapomogi ze strony rządu są dla takich osób znikome, praktycznie zerowe. Oczywiście - cwaniacy-zawodowcy żerują i na tym, ale po jakimś czasie można odróżnić potrzebującego od oszusta. Pamiętam, gdy po raz pierwszy mały chłopiec prosił mnie o jedzenie. Prawie pękło mi serce.
Skrajna bieda jest bardzo widoczna?
Klasa średnia dopiero zaczyna się tworzyć. Gwinea jest krajem bardzo bogatym: ma złoża złota, boksytu, diamentów, żelaza. Rolnictwo stoi tu na dobrym poziomie, wody mają pod dostatkiem. Ale eksploatacja, przez kogo i jak - to już inna kwestia. Głównym źródłem dochodu w Gwinei jest handel uliczny. Ktoś kupi ananasa za 10 tysięcy (ok. 5 zł), pojedzie na drugi koniec miasta, gdzie sprzeda go za 15 lub 20 tysięcy.
Pan żyje w stolicy kraju - w Konakry.
Wszystko tu jest i wszystko pan tu kupi. Ma pan luksusowe hotele i restauracje, a zaraz obok stoi stragan z blachy, który płynie, gdy spadnie deszcz.
W mieście są ogromne korki. 13 kilometrów z domu na stadion potrafię jechać dwie godziny. W Konakry jest bardzo dużo samochodów, ludzie jeżdżą wszystkim, bo przeglądy są niby obowiązkowe, ale nikt tego nie robi. Szczególnie zapamiętałem jedno auto. Wyglądało, jakby przyjechało z wojny - z powybijanymi wszystkimi szybami i drzwiami tylko z przodu.
Jak miejscowi podchodzą do piłki nożnej?
Wszyscy nią nie żyją. Z przyczyn zarobkowych mało jest jednak kibiców na trybunach: przychodzi średnio od tysiąca do półtora tysiąca fanów na spotkanie. Bilet na mecz w Gwinei to rarytas. By przeżyć dzień, jeden Gwinejczyk potrzebuje około 40 tysięcy (ok. 20 zł), a wejściówki na mecz kosztują połowę tego. Dla nas to też wyjątkowe, że mimo sytuacji w kraju ludzie chcą nas oglądać.
Pan jest rozpoznawalny?
Łatwo mnie poznać, bo jestem biały i siwy. Idąc ulicą, często słyszę: "O, patrz, biały idzie. To trener Casimir". Ludzie się ze mną oswoili i ja też przyzwyczaiłem się, że mówią na mnie "biały" i się patrzą.
Pana Hafia zdobyła mistrzostwo po 38 latach przerwy.
Po ostatnim meczu rozgrywek kibice wbiegli na boisko i zerwali ze mnie koszulę, podrzucali mnie. To było duże wydarzenie w Gwinei. Feta odbędzie się dopiero na początku przyszłego sezonu - wtedy zaplanowano rozdanie trofeów.
Na początku byłem dyrektorem sportowym Hafii. Drużyna źle wystartowała w lidze i decyzje zapadły bardzo szybko - zostałem trenerem. Zgodziłem się na propozycję prezesa i podjąłem rękawicę. Widziałem drużynę z bliska, znałem chłopaków, dokonaliśmy kilku zmian i wygraliśmy pięć meczów z rzędu. Mieliśmy przecież osiem punktów straty do Horoi po czterech meczach, ale wygraliśmy ligę.
Naprawdę nie ma na co narzekać. Mamy bardzo dobre warunki: własny stadion, hotel, autobus. Prezes jest bogatym człowiekiem, inwestuje w piłkę. W lidze tylko pięć zespołów ma możliwości finansowe na podobnym poziomie, co my.
Do tamtejszych zwyczajów już pan przywykł?
Nadal nie mogę patrzeć na zarzynanie zwierząt, które oddaje się w ofierze. Te sceny są dla mnie zbyt drastyczne. Przed każdym meczem i treningiem drużyna się modli. Musiałem przywyknąć do różnych rytuałów. Chłopcy mają swoje zwyczaje, na przykład nacierają ciała mieszanką wody z różnymi kropidłami. Raz aż mnie odrzuciło. Wszedłem do szatni z przekonaniem, że ktoś nie spłukał wody. - Kto się zes...?! - krzyknąłem. Wszyscy zaczęli się śmiać. Podszedł do mnie asystent i szybko wyjaśnił: "Spokojnie trenerze, to specjalny olejek. Pomoże nam w wygranej" - powiedział. No i pomógł.
Chciałby pan kiedyś popracować w Polsce?
Byłem dyrektorem w Polonii Józefa Wojciechowskiego. Przy odrobinie większej cierpliwości może udałoby się stworzyć coś ciekawego? Mówiąc w żartach: prezes ze swoim temperamentem nadawałby się do Afryki.
Ja na ten moment myślę tylko o pracy w Gwinei. Chcemy awansować z Hafią do fazy grupowej Ligi Mistrzów i namieszać w afrykańskich pucharach. Polskie kluby zachęcałbym tylko do współpracy z tutejszymi zespołami, co robią między innymi Finowie i Szwedzi. Jest tu masa talentów.
Mistrzostwo Gwinei jest pana największym sukcesem w karierze?
Wcześniej kilka razy awansowałem z moimi drużynami z trzeciej do drugiej ligi belgijskiej, ale być w Gwinei mistrzem dużo znaczy. Zwłaszcza gdy kibice największego rywala, Horoi, zaczepiają cię po meczu i mówią: "Szacunek za to, co pan zrobił z Hafią".
Rozmawiał Mateusz Skwierawski, dziennikarz Wirtualnej Polski
Ułożył sobie życie w Niemczech. Wraca do Polski i jest zaskoczony