W ówczesnym futbolu ruchy na rynku transferowym często budzą większe emocje niż późniejsze występy na murawie ich głównych bohaterów. Najczęściej jednak główną rolę odgrywają pieniądze oferowane za piłkarza i kluby walczące o jego podpis. Wcześniej wyglądało to nieco inaczej, a historia przejścia Alfredo Di Stefano do Realu Madryt pokazuje, że w latach 50-tych kwota transferu wcale nie była decydującym czynnikiem przy zmianie klubowych barw.
Koniec kariery o krok
W 1953 roku Alfredo Di Stefano był już jednym z najlepszych napastników świata. Miał 27 lat, jako piłkarz był już w pełni ukształtowany, a bramki zdobywał jak na zawołanie. Po czterech latach gry w barwach kolumbijskiego Milionarios miał na koncie nieprawdopodobną liczbę 267 trafień w 294 meczach dla drużyny z Bogoty. Mogłoby się wydawać, że jest na szczycie i powinien upajać się grą. Było jednak inaczej. Di Stefano miał już dość życia z dala od Buenos Aires, chciał wrócić do rodziny, rzucić futbol i zająć się czymś poważniejszym. Koniec jego kariery wydawał się bardzo bliski, ale wtedy właśnie do gry o argentyńskiego snajpera włączyły się dwa kluby z Hiszpanii FC Barcelona i Real Madryt.
Królewscy wypatrzyli go podczas meczu towarzyskiego, rozgrywanego z zespołem Milionarios w 1952 roku. Już wtedy władze zespołu z Madrytu rozpoczęły negocjacje z Kolumbijczykami i dość szybko doszły do porozumienia. Ustalono, że od następnego sezonu Di Stefano będzie reprezentował barwy Realu, gdzie wiązano z jego osobą olbrzymie nadzieje, zwłaszcza, że odejść miał odpowiadający do tego czasu za zdobywanie bramek Pahino. Jednak do gry włączyli się również przedstawiciele Dumy Katalonii.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co za gest Messiego! Ma klasę
Sprawa zaczyna się komplikować
Chociaż Di Stefano ostatnie lata spędził w Kolumbii, to odszedł z River Plate dlatego, że w lidze argentyńskiej ogłoszono strajk i po prostu musiał znaleźć sobie nowe miejsce do grania. Jednak zespół z Buenos Aires wciąż rościł sobie do niego prawa i uważał, że genialny snajper jest jego zawodnikiem. Właśnie dlatego włodarze FC Barcelona rozpoczęli negocjacje z oboma klubami, ale Kolumbijczyków, którzy przecież już dogadali się z Realem, nie potraktowali zbyt poważnie. Oprócz tego, że złożyli bardzo niską ofertę, to jeszcze w imieniu Dumy Katalonii negocjacje prowadził prawnik Joan Busquets, który pełnił funkcję prezesa lokalnych rywali Milionarios, zespołu Santa Fe. To wszystko spowodowało, że oferta FC Barcelona została odrzucona, ale dla klubu z Katalonii nie było to szczególnie istotne, bo cały czas sądzili, że najważniejsze są negocjacje z River Plate.
Jak nie trudno się domyślić, argentyński klub dość szybko dogadał się z Dumą Katalonii, a jej przedstawiciele obwieścili światu, że od nowego sezonu to właśnie w barwach Blaugrany występował będzie Di Stefano. Argentyńczyk po latach wspominał nawet, że w jego domu Katalończycy otworzyli szampany, celebrując w ten sposób sukces. Tyle że była to radość mocno przedwczesna, bo sprawa była niezwykle skomplikowana, a z braku jasnych przepisów regulujących międzynarodowe transfery, wydawała się wręcz patowa. O przynależności zawodnika, a co za tym idzie o tym, gdzie trafi, miała rozstrzygnąć FIFA, ale i dla piłkarskiej centrali było to niełatwe zadanie. Brakowało precedensów, przepisy nie były jasne, a dodatkowo w grę wchodził transfer jednego z najlepszych piłkarzy świata, o którego biły się dwie wielkie firmy, które ponadto zaangażowane były w polityczny konflikt targający wówczas Hiszpanią.
Piłkę do gry wprowadza generał Franco
FC Barcelona była bardzo pewna swego. Zorganizowała nawet przelot dla Di Stefano i jego rodziny do Hiszpanii, a argentyński napastnik zdążył rozegrać jedno spotkanie sparingowe w barwach swojej nowej drużyny. Wobec nieporadności FIFA do akcji postanowiły wkroczyć również futbolowe władze w Hiszpanii, które nie zaakceptowały transferu argentyńskiego snajpera do zespołu z Katalonii. Po zbadaniu sprawy wydano absurdalny wyrok i postanowiono, że Argentyńczyk przez cztery kolejne sezony będzie występował naprzemiennie w barwach Realu Madryt i FC Barcelona. Zacząć miał oczywiście w barwach Królewskich. Dopiero potem jedna z drużyn będzie mogła wykupić go na stałe.
O dziwo, do tego rozwiązania przychyliła się także FIFA, która sama nie mając kompletnie pomysłu, jak tę sprawę rozwiązać, uznała, że jest to pewien rodzaj kompromisu i złote wyjście z sytuacji. Zupełnie inaczej na tę sprawę patrzono w Katalonii. Upokorzony prezydent klubu Marti Carreto, czując, że niewiele może w tej sprawie wskórać, wynegocjował, że Real zwróci jego drużynie 4,5 miliona peset zapłaconych River Plate za piłkarza, a w zamian, ten na stałe trafi do Madrytu.
Dlaczego Carreto tak łatwo zaakceptował porażkę, widząc przecież absurd tego rozwiązania? Z jednej strony z pewnością wiedział, że nie docenił Milionarios, zupełnie niepotrzebnie upokarzając ich w czasie negocjacji, z drugiej wiedział, że pomysł, by Di Stefano na przemian reprezentował barwy obu klubów, nie był do końca dziełem hiszpańskiej federacji. Jak sugerują historycy, podsunął go sam generał Francisco Franco.
Jak powszechnie wiadomo, hiszpański dyktator starał się promować klub ze stolicy swojego kraju, kosztem Blaugrany, która była swego rodzaju symbolem niepodległościowych dążeń Katalonii. Wszelkie sukcesy tej drużyny były nie w smak Franco i kiedy tylko mógł, starał się do nich nie dopuszczać. Jego udział w sprawie transferu Di Stefano nie jest oczywisty, ale wszystko wskazuje na to, że to właśnie on wpłynął na piłkarską centralę, która zatwierdziła ten dość niezwykły werdykt.
Reszta jest historią
Po latach pojawiły się nawet podejrzenia, że w gronie ludzi, którzy negocjowali transfer po stronie Dumy Katalonii, był kret, który miał sabotować ich posunięcia. Nigdy nie zostało to potwierdzone, ale fani teorii spiskowych mają tutaj spore pole do popisu. W udział generała Franco chyba nikt nie wątpi, nie do końca tylko wiadomo, jak bardzo wpłynął na przejście Di Stefano do Realu. Fakty są jednak takie, że genialny Argentyńczyk trafił do Królewskich, a Duma Katalonii musiała obejść się smakiem. W swoim pierwszym El Clasico na stadionie w Madrycie Di Stefano zdobył cztery bramki, a Królewscy upokorzyli rywali, wygrywając 5:0. Tak właśnie narodziła się legenda „Białej Strzały”. A reszta jest już historią.
Czytaj także:
- W Hiszpanii głośno o słowach "Lewego"
- Ależ słowa Włochów o Zielińskim
Kibicuj "Lewemu" i FC Barcelonie na Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)