Lata 60. nie należały do najspokojniejszych w Ameryce Południowej i Środkowej. Kontynent stał się kluczową areną osiągającej swój szczyt Zimnej Wojny, a postacie takie jak Fidel Castro czy też Che Guevarra stanowiły katalizator dla i tak już dynamicznie rozwijających się sporów ideologicznych na kontynencie. I choć centra tych wydarzeń znajdowały się na Kubie, Dominikanie, Boliwii czy też Brazylii, społeczny niepokój odczuwany był na całym kontynencie.
Podobna sytuacja miała miejsce w ówczesnej Wenezueli. Krajem rządził Romulo Betancourt, którego mocno wspierała administracja w Waszyngtonie, licząc na zminimalizowanie pojawienia się kolejnych po Kubie komunistycznych przyczółków w Ameryce Południowej.
Mimo to, kraj na geopolitycznej mapie świata znajdował się raczej na uboczu, a wewnętrzne spory rozgrywane w jego granicach interesowały przede wszystkim CIA i KGB, a także nieliczną część społeczeństwa żywo zainteresowaną stosunkami międzynarodowymi i tym, co na świecie aktualnie się dzieje. Pewnego sierpniowego dnia 1963 roku to się miało jednak zmienić, a Caracas na trzy dni miał stać się centrum zainteresowania dla sportowej (i nie tylko) prasy na całym świecie.
"Spokojnie, to zajmie nam 5 minut"
Zacznijmy jednak od początku. W sierpniu 1963 w Wenezueli organizowana była kolejna edycja Pequena Copa del Mundo, która była ówczesnym odpowiednikiem Klubowych Mistrzostw Świata. W turnieju oprócz madryckiego Realu uczestniczyły także Sao Paulo, a także FC Porto. Turniej uznawany był za kolejny etap przygotowań do sezonu, a uczestnictwo w nim miało raczej charakter towarzyski, niż poważnej konfrontacji.
Uczestniczyć w nim miał jednak wielki Real Madryt, co siłą rzeczy gwarantować miało dużą medialność wydarzenia, a dla gospodarzy - promocję kraju na arenie międzynarodowej.
Promocja ta dosyć szybko zamieniła się jednak w czarny PR. Po pierwszym przegranym z Sao Paulo meczu, "Królewscy" przygotowywali się do kolejnego spotkania turnieju z zespołem FC Porto. Przygotowania do meczu zakłócone zostało przez wtargnięcie do hotelu czterech uzbrojonych mężczyzn, którzy podstępem uprowadzili Alfredo Di Stefano z hotelu. Co ciekawe, nie było to jednak klasyczne wejście z bronią, przypominające znane z hollywodzkich filmów sceny.
Podczas gdy większość zespołu wyszła się rozerwać z hotelu Potomac na miasto (tak, tak wówczas wyglądały przedmeczowe przygotowania), Di Stefano postanowił pozostać w hotelu, zmagając się z gorszym samopoczuciem związanym z tropikalnymi temperaturami. O godz. 6 usłyszał pukanie do drzwi. W normalnej sytuacji można by było uznać, że pijani kumple robią żarty lub zapraszają Di Stefano do zabawy. W tym przypadku grupa porywaczy podszyła się jednak pod oddział ds. walki z przestępczością narkotykową i zażądała wyjścia Di Stefano z pokoju pod pretekstem przeszukania.'
"Spokojnie, to zajmie nam 5 minut” - miał usłyszeć Di Stefano i nim się zorientował, znalazł się w samochodzie porywaczy, zdając sobie dopiero wówczas sprawę z powagi sytuacji. To właśnie w tym momencie rozpoczęło się największe poszukiwania w historii Caracas.
Historia z miejsca obiegła światowe media i większość nagłówków, a administracja w Wenezueli za punkt honoru postawiła sobie szybkie odnalezienia argentyńskiej gwiazdy. Do poszukiwań rzucono blisko 8 tys. funkcjonariuszy (sic!), a z Hiszpanii sprowadzony został jeden z madryckich ludzi czynu - Raimundo Saporta, który odpowiadał m.in. za sprowadzenie Di Stefano do stolicy Hiszpanii.
Polityczny kontekst i hiszpański trop
Za porwaniem stała wenezuelska lewicowa bojówka FALN (Uzbrojone Siły Wyzwolenia Narodowego), jedna z wielu działających w drugiej połowie XX wieku na terenie Ameryki Południowej. Grupa znana była z różnego rodzaju akcji wywrotowych, uderzających bezpośrednio w rządzącego wówczas Wenezuelą prawicowego Romulo Betancourta. W lutym tego samego roku porwali oni pływający pod wenezuelską banderą frachtowiec "Anzoategui", a w lipcu posunęli się nawet do próby zamachu na Betancourta, zakończonego fiaskiem.
Wszystkie te wydarzenia miały w głównej mierze zwrócić uwagę świata na "sprawę", w imieniu której FALN walczył z władzami Wenezueli. Uważali oni, że prezydent Betancourt jest skorumpowany i kieruje się interesem swoim, a nie kraju. Dodatkowo chcieli zapobiec, mającym odbyć się niedługo wyborom prezydenckim i parlamentarnym, które w ich opinii władze Wenezueli zamierzały sfałszować.
Grupą kierował Maximo Canales, syn hiszpańskich lewicowych działaczy, wygnanych z Hiszpanii po przegranej wojnie domowej. Patrząc na życiorys Canalesa i przeszłość jego rodziców, pomysł porwania największej gwiazdy kojarzonego z frankistowskim rządem klubu musiał wydawać się w jego oczach bardzo interesującym. Tym bardziej, że sama akcja miała przybrać kryptonim “Julian Grimau” na cześć jednego z hiszpańskich komunistów.
Porwanie Di Stefano w wersji "light"
[/b]
- Miałem zasłonięte oczy, kiedy wyciągnięto mnie z hotelu, przewieziono, a następnie zamknięto w pokoju. Myślałem, że mnie zabiją – relacjonował po latach Di Stefano.
Dosyć szybko zdał sobie jednak sprawę z tego, że terroryści absolutnie nie zamierzali robić krzywdy ani jemu, ani nikomu z jego bliskich.
- Porwaliśmy ze względu na jego sławę. Jego prestiż i sława Realu Madryt pomogły osiągnąć nasze cele. Można powiedzieć, że drużyna przyjechała rozegrać towarzyski turniej, a my wyciągneliśmy czerwoną kartkę o 6. rano - mówił Canales w wywiadzie dla madryckiej gazety AS już w 2005 roku.
I rzeczywiście, samo porwanie przybrało trochę piknikowy charakter. Di Stefano grał z porywaczami w domino, karty czy też szachy. Co więcej, sparował się z najbardziej biegłym w różnego rodzaju gry porywaczem, tworząc z nim duet, bezlitośnie ogrywający jego innych towarzyszy broni. W efekcie atmosferę obawy o swoje życie, zastąpiło trochę luźniejsze podejście, które podsumowane zostało określeniem porywaczy przez Di Stefano jako "dżentelmenów".
Dowodzący porywaczami Canales był z Di Stefano praktycznie cały czas. Gdy odchodził, zastępowany był przez jednego ze współtowarzyszy. W efekcie argentyńska gwiazda była obserwowana na okrągło przez 24 godziny. Co ciekawe, Di Stefano wspominał na konferencji prasowej tuż po uwolnieniu, że Canales przepraszał go za całe wydarzenie dziesiątki razy. Co więcej, pozwolił mu też słuchać radiowej relacji ze spotkania Realu z FC Porto.
Porywacze wykazywali też wielką troskę jeżeli chodzi o stan zdrowia argentyńskiej gwiazdy. Nakłaniali go do jedzenia rzucając teksty w stylu "Co powie twój trener, jeżeli nie będziesz jadł, ani spał. Co więcej, w momencie kiedy jego stan zdrowia się pogorszył, wezwali od razu lekarza. Z kolei kiedy Di Stefano narzekał na ciągły ból w nodze, porywacze wezwali masażystę, który zajął się piłkarzem. Pozwolili mu także wysłać depeszę do Madrytu informującą o jego dobrym stanie zdrowia.
Poszukiwania na szeroką skalę trwały 56 godzin. W międzyczasie żona argentyńskiego napastnika błagała za pomocą prasy o uwolnienie jej męża. - Terroryści osiągnęli swój cel, zwracają uwagę na siebie. Teraz błagam ich o wypuszczenie mojego męża - mówiła na łamach Daily Express. Jej prośby zostały spełnione i Di Stefano w końcu został uwolniony. Przy czym nie obyło się bez komplikacji, w tym przypadku dotykających komizmu.
[b]
"Powodzenia Alfredo"
Di Stefano miał być uwolniony kilka bloków od hiszpańskiej ambasady. Argentyńczyk otrzymał od porywaczy kilka boliwarów (miejscowa waluta) na opłacenie taksówki i został pożegnany przez nich w kryjówce słowami "Powodzenia Alfredo". Trzeba przyznać, że zaciekli wrogowie w ten sposób się nie żegnają, prawda?
Samochód z Di Stefano zatrzymał się na Avenida Libertador, piłkarz wysiadł z samochodu i zgodnie z instrukcjami jeszcze przez kilka chwil trzymał na głowie opaskę zasłaniającą oczy. Co ciekawe, pierwszy policjant, którego spotkał nie mógł mu uwierzyć kim jest i uznał go za kolejnego słabego dowcipnisia. Nie mógł uwierzyć, że z 8 tysięcy policjantów przeczesujących Caracas, to akurat jemu udało udało się odnaleźć zaginionego piłkarza. W efekcie Di Stefano zamiast na komisariat wybrał się taksówką pod hiszpańską ambasadę.
Całe zajście Di Stefano komentował w następujący sposób:
"Byłem w niekomfortowej pozycji. Polityka mnie nie interesuje, dlatego wolałbym nie zastanawiać się nad tym, dlaczego mnie porwali. Wiem jedynie, że nie znęcali się nade mną".
Utrzymywał też, że nie chce być odizolowywany, tylko grać w piłkę. W efekcie kolejnego dnia pojawił się już w pierwszej jedenastce “Królewskich” na spotkanie z Sao Paulo.
Post Scriptum
Cała historia nie zakończyła się jednak na porwaniu Di Stefano i ma ona jeszcze dwa interesujące epilogi. Przede wszystkim po latach okazało się, że to nie Argentyńczyk był dla porywaczy głównym celem, a rosyjski kompozytor Igor Strawiński, który miał odbyć tournee po Wenezueli.
Di Stefano miał nawet zostać o tym poinformowany przez samego Canalesa, który wytłumaczył mu, że porwanie rosyjskiego kompozytora było uznane za zbyt ryzykowne politycznie. Poza tym uznano, że jego stan zdrowia nie jest zadowalający, a FALN chciało uniknąć posądzenia o zabójstwo w momencie, gdyby Strawiński źle zniósł potencjalne porwanie.
Sam Di Stefano miał jeszcze okazję zobaczyć w swoim życiu Canalesa, funkcjonującego w późniejszych latach jako artysta pod aliasem Del Rio. W 2005 roku swoją premierę miał film "Real - La Pelicula" opowiadający w formie fabularnej o historii i największych postaciach madryckiego klubu w trakcie jego ponad stuletniej historii. Jednym z wątków wykorzystanych w filmie było właśnie porwanie Di Stefano, a sam Del Rio wystąpił nawet w nim jako osoba, opowiadająca małemu dziecku o tym, jak całe zdarzenie wyglądało.
W związku z premierą spodziewano się także, że Di Stefano uściśnie dłoń Del Rio. Całe wydarzenie miało być ograne jako wielkie pojednanie po latach i odpowiednio sprzedane marketingowo. Ostatecznie legenda Realu wypisała się z tego całego teatrzyku, rzucając w swoim stylu w stronę Del Rio.
"Naraziłeś moją rodzinę na wielki strach, nie mamy o czym rozmawiać".
Piotr Junik, RetroFutbol
Czytaj więcej:
Piłkarz Barcelony rozchwytywany. Będzie hitowy transfer do Premier League?