Marcin Piechota: Kiedy rozmawialiśmy w sierpniu, każde pańskie słowo przechodziło przez cenzurę skromności. Gwiazda? A gdzie tam! Kariera? Karierę to miał Zidane. Sprawiał pan wrażenie, jakby komplementy wierciły panu dziurę w uchu...
Maciej Tataj: Nic się nie zmieniło, dalej tak uważam. Zresztą jaka gwiazda? Dla mnie w całej polskiej ekstraklasie nie ma gwiazd. To pojęcie powinno się zarezerwować dla graczy pokroju Leo Messiego. A już na pewno nie dla mnie (śmiech).
Pański Dolcan Ząbki okupuje czwartą pozycję w tabeli I ligi, grając na nosie takim potęgom jak Górnik Zabrze czy GKS Katowice. Zaskoczyliście wszystkich, pewnie najbardziej samych siebie.
- Na pewno tak. Optymistyczne założenie naszego trenera, Marcina Sasala, było takie, żeby po tych 19 meczach mieć na koncie 27 punktów. Mamy 31! Już wiosnę tamtego sezonu mieliśmy bardzo dobrą, udało się wówczas ugrać 29 oczek. Jesteśmy naprawdę solidnym zespołem. Czy pomogło nam szczęście? Wygraliśmy w Zabrzu z Górnikiem, pokonaliśmy najsilniejszy w lidze Widzew Łódź. To nie przypadek. Mamy tu naprawdę fajną ekipę.
Zdarza wam się odpłynąć w myślach, zatracić w rzeczywistości? Zamarzyć: "A gdyby tak udało się awansować..."?
- Nie jest tak, że jasno stawiamy sobie za cel awans. W zeszłym sezonie przypadło nam ósme miejsce, w tych rozgrywkach chcemy to poprawić. Pojawiają się co prawda takie sugestie w prasie, a my w szatni to sobie komentujemy. Ale ja zapraszam dziennikarzy do Ząbek, niech zobaczą jak wygląda ten klub. To jest niedopuszczalne, żeby taki zespół grał w ekstraklasie! Trzeba by wszystko zbudować od podstaw. Obiekt mamy na III ligę albo jeszcze niżej.
Może on pomieścić raptem dwa tysiące kibiców.
- Właśnie. Ząbki to mała miejscowość, więc i te dwa tysiące miejsc trudno zapełnić.
Paradoksalnie awans postawiłby was przed sowitym problemem.
- Jeśli chodzi o pozasportowe sprawy, to niestety tak to wygląda. Nie wiem, jak władze Ząbek zapatrują się na taką możliwość. To że jest właściciel, który łoży pieniądze, to jedno. To że miasto nie okazuje żadnego wsparcia, to drugie. Nie wiem, czy tam w ogóle chcą, byśmy się znaleźli w ekstraklasie.
Wróćmy do piłki. W tej małej mieścinie pan z dwunastoma golami na koncie jest niewątpliwie bohaterem.
- (śmiech) Bez przesady. Nie czuję się kimś takim. Mam już tyle lat, że kilka bramek więcej nie zmieni mojego życia. Jestem jaki jestem i taki dalej będę.
Przeżywa pan najlepszy okres w karierze?
- Mam nadzieję, że... jeszcze nie. Im jestem starszy, tym gra mi się lepiej. Na pewno ustabilizowałem formę. Oby runda wiosenna była równie dobra w moim wykonaniu. W tym momencie jestem liderem tabeli strzelców, ale nie jest to dla mnie najistotniejsze. Uwielbiam strzelać bramki, lecz najważniejsza jest drużyna.
Te gole to pewien kapitał. Zimą może być pan łakomym kąskiem na rynku transferowym.
- Sam jestem ciekaw, czy te bramki wywarły na kimś wrażenie i czy zamienią się w oferty. Na razie konkretów brakuje.
I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu piłka była w pana życiu jedynie dodatkiem...
- Tak. Zaraz po ukończeniu studiów na Akademii Wychowania Fizycznego, zacząłem rozglądać się za pracą. Byłem wtedy zawodnikiem Okęcia Warszawa. Trudno było się utrzymać z samego grania w III lidze. Pojawiła się możliwość pracy w roli nauczyciela wychowania fizycznego w XXVII Liceum Ogólnokształcącym imienia Tadeusza Czackiego. Dostałem tę robotę zaraz po pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. Spędziłem tam dwa lata, ale musiałem to przerwać na rzecz piłki. Trudno było pogodzić zajęcia w szkole z wyjazdami czy zgrupowaniami w klubie, a nie chciałem ciągle brać zastępstw.
Kiełkowała w głowie myśl, żeby rzucić futbol w diabły?
- Tak. Po grze w Mazowszu Grójec, kiedy zostałem królem strzelców III ligi, nie było ofert z lepszych klubów. Zniechęcony tym, poszedłem do IV-ligowego GKP Nadarzyn, chcąc skupić się na pracy nauczyciela. Ale że strzelałem tam gola za golem, to zgłosiła się Polonia Warszawa i te złe myśli mnie opuściły.