Motor zapewnił Arce stypę zamiast świętowania. Takiej ciszy w Gdyni nie było dawno

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP / Adam Warżawa / Na zdjęciu: Motor Lublin awansował do PKO Ekstraklasy
PAP / Adam Warżawa / Na zdjęciu: Motor Lublin awansował do PKO Ekstraklasy
zdjęcie autora artykułu

12 tys. kibiców Arki Gdynia w błyskawicznym tempie opuszczało trybuny po ostatnim gwizdku Szymona Marciniaka. Żółto-niebiescy przegrali z Motorem Lublin 1:2 i to rywale cieszyli się z awansu do PKO Ekstraklasy.

Prawdopodobnie nikt nie przewidział takiego scenariusza. Arka Gdynia do 87. minuty prowadziła z Motorem Lublin i więcej jedną nogą była w PKO Ekstraklasie. Końcówka jednak okazała się zabójcza. Piłka nożna po raz kolejny dała nam dowód na to, że jest nieprzewidywalna. Najpierw gol Bartosza Wolskiego, następnie Mbaye N'Diaye i kibice na stadionie w Gdyni ucichli.

To było przerażające kilkadziesiąt sekund totalnej ciszy, oczywiście poza grupą kilkuset fanów z Lublina, którzy zasiedli w sektorze gości. Oni wpadli w jakąś szaloną euforię, przeżyli drogę z piekła do nieba i finalnie mogli ruszyć w całkiem sympatyczną drogę powrotną do Lublina.

Arka? To było coś niewiarygodnego. Do dziś trenerzy, piłkarze i kibice nie potrafią zrozumieć, w jaki sposób udało się nie awansować w tym sezonie do Ekstraklasy. No bo nie da się tego racjonalnie wytłumaczyć. Przypomnijmy, po 28 kolejce Arka miała DZIEWIĘĆ punktów przewagi nad GKS-em Katowice. Gdyby ktoś był złośliwy, mógłby napisać, że w Gdyni dwukrotnie fetowano w tym sezonie awans do Ekstraklasy. Problem w tym, że najpierw robili to piłkarze z Katowic, a następnie z Lublina.

Jest to wielki sukces Motoru, który po raz ostatni grał na najwyższym poziomie rozgrywkowym w sezonie 1991/1992. Po meczu ciężko było spotkać piłkarza bez puszki piwa w ręku. Huczne świętowanie zaczęło się już na stadionie, później przeniosło się do szatni, skąd usłyszeć można największe hity disco-polo.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: jak się żegnać, to z przytupem. Klopp nieźle zaszalał!

To coś niewyobrażalnego. Motor w czwartek rozegrał 120 minut przeciwko Górnikowi Łęczna, do tego wyczerpujący fizycznie konkurs rzutów karnych. Co więcej, do Gdyni jechał autokarem, choć początkowo były plany, by zorganizować samolot. Arka zamknęła sprawę półfinału w dziewięćdziesięciu minutach, grała oba spotkania u siebie, teoretycznie powinna być bardziej wypoczęta. Ale na boisku wyglądało to zupełnie inaczej. To Motor rozkręcał się z minuty na minutę. Po strzeleniu gola na 1:1 nie było czekania na dogrywkę. Goście zobaczyli, że rywal słania się na nogach i postanowili wyprowadzić drugi cios, który - jak się okazało - zaprowadził ich na szczyt (czytaj: awans).

W tzw. katakumbach stadionu spotkaliśmy m.in. Pawła Stolarskiego. Uradowanego, bo dla niego awans przeciwko tej drużynie smakuje szczególnie (w przeszłości był piłkarzem Lechii Gdańsk). Słusznie zauważył jednak, że on na tym stadionie jeszcze nigdy nie przegrał, więc był względnie spokojny mimo (bardzo długo) niekorzystnego wyniku.

FRAJERSTWO SEZONU?

Polska piłka potrafi zaskoczyć. Kiedy wydawało się, że nic nie pobije wyczynu Pogoni Szczecin, która standardowo narobiła apetytu swoim kibicom, a na koniec skompromitowała się w finale Pucharu Polski, przegrywając w dramatycznych okolicznościach z Wisłą Kraków, do tego w lidze skończyła dopiero na czwartym miejscu, co oznacza brak europejskich pucharów.

Ale nie: przebiła to rzeczona Wisła, która po triumfie w Pucharze Polski postanowiła, że nie będzie już wygrywać i nawet nie załapała się do baraży o Ekstraklasę.

Arka postanowiła pójść o krok dalej. Była jak Tony Rickardsson z najlepszych czasów, gdy atakiem po zewnętrznej na ostatnim wirażu wysunęła się na prowadzenie w tej jakże mało prestiżowej klasyfikacji. Frajerstwo sezonu, po prostu.

Oni nie potrafili powstrzymać łez. Płakali zaraz po gwizdku, również wtedy, gdy opuszczali stadion.

Dla piłkarzy upokorzenie było tym większe, że po końcowym gwizdku musieli wysłuchać nieprzyjemnych słów od swoich kibiców. Doszło nawet do tego, że zostali zmuszeni, by oddać koszulki.

Trener Wojciech Łobodziński nie miał o to pretensji do kibiców. - Nie było to agresywne zachowanie w naszą stronę, tylko męskie, ludzkie - stwierdził.

NIEZNISZCZALNI

Motor? Po rezygnacji trenera Goncalo Feio wydawało się, że nic z tego nie będzie. Że za wcześnie na awans, wszak mówimy o drużynie, która w poprzednim sezonie dopiero awansowała z drugiej ligi do pierwszej (i też po barażach!).

A tu proszę: niezniszczalni, cytując hasło z transparentu kibiców.

Mateusz Stolarski dokończył to, co zaczął Portugalczyk. Wprowadził Motor do Ekstraklasy po ponad trzydziestu latach, a przecież też nie zawsze wszystko układało się po jego myśli. Była przegrana z Wisłą Płock, remis ze Zniczem Pruszków. W pewnym momencie wydawało się, że Motor może w ogóle nie załapać się do baraży.

Udało się i dziś jest w Ekstraklasie.

*

Co do poziomu piłkarskiego można pewnie mieć zastrzeżenia, natomiast na dramaturgię żaden postronny kibic narzekać nie mógł.

Zresztą atmosfera na stadionie też była kapitalna. 12 741 ludzi na trybunach, bilety rozeszły się w 24 godziny. Optymizm wśród fanów był. To było piłkarskie święto w Gdyni, choć z perspektywy gospodarzy skończyło się jedną wielką stypą. I po ostatnim gwizdku na trybunach bardzo szybko zrobiło się pusto.

Tomasz Galiński, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: WP SportoweFakty