W kraju nie ma poczucia klęski i wstydu po 1:2 z Holandią na inaugurację Euro. Nawet, można przeczytać, panuje umiarkowane zadowolenie. Ale – bądźmy rozsądni – cieszenie się z honorowej porażki ma w sobie jednak coś niezdrowego. Wstydliwego. Chwalić się tym nie będziemy, ale cieszyć umiemy. Tyle że po cichutku, tak raczej konspiracyjnie.
Stanisław Czerczesow, kiedyś trener Legii, mawiał, że w futbolu na końcu liczy się tabela, ale kto by dzisiaj w Polsce ruskiego trenera słuchał. Wolimy więc w porażce znajdować pozytywy.
Że nasi się nie bali, że w ogóle mieli wiarę w sukces, że skład był ofensywny, że grali do przodu, że gola strzelili, że prowadzili w meczu z silną Holandią (!). Pojawiła się nawet mocna opinia, że ktoś był nawet dumny z gry reprezentacji (w przegranym przecież meczu). Ale, jak dla mnie, to już o jeden most za daleko, to już przesada.
ZOBACZ WIDEO: Sonda WP z kibicami w Hamburgu. Polacy jednogłośnie o naszej reprezentacji
Nie lubię tego minimalizmu, jaki w nas siedzi, tak jak nie znoszę starej i durnej piosenki "Nic się nie stało. Polacy, nic się nie stało". No bo przecież się stało: przegraliśmy.
Ale właśnie takie są te nasze małe "sukcesy". I nawet wiem, skąd bierze się ten narodowy kompleks niższości. Bo po złych doświadczeniach z występu reprezentacji na mundialu w Katarze i fatalnych eliminacjach do Euro 2024, chcemy od polskich piłkarzy naprawdę niewiele. Ot, tyle tylko, żebyśmy nie musieli się za nich wstydzić tak, jak byliśmy zażenowani kadrą za czasów późnego Czesława Michniewicza.
Poprzeczka oczekiwań polskiego kibica nawet nie jest zawieszona nisko. Ona wręcz leży na ziemi. Spodziewamy się plag wszelkich i jeśli one tylko nie nadejdą wszystkie razem i naraz, to już jesteśmy szczęśliwi. Jest w tym jakaś patologia, ale rozumiem ją. Bo też "jestem Polakiem, mam na to papier" – jak śpiewa zespół "Raz, Dwa, Trzy".
Z czego więc się cieszymy, skoro nie z punktów i miejsca w tabeli? Ja najbardziej z tego, że polscy piłkarze odzyskali trochę zaufania. Przegraliśmy, ale z dobrej strony pokazało się kilku zawodników (także młodych - jak Nicola Zalewski i Kacper Urbański), którzy chcą grać w piłkę. To przyszłość tej reprezentacji, którą czeka – wcześniej czy później – pożegnanie z Robertem Lewandowskim. Dziś już potrafimy sobie wyobrazić, że istnieje życie po "Lewym", a przecież jeszcze niedawno było to niemożliwe.
Wielką zasługą Michała Probierza – a rzadko go tutaj chwalę – jest to, że konkurencja o pierwszy skład reprezentacji jest żywa. Ona istnieje naprawdę. Selekcjoner nie przywiązuje się do nazwisk. I to dobrze: jak ktoś jest w formie, to gra, jeśli nie jest, to nie gra. Niby oczywista zasada, ale przypomnijmy sobie, jak to jeszcze do niedawna było z Grzegorzem Krychowiakiem, prawda?
Obecna reprezentacja ma lepiej niż poprzednie. Miała większy komfort psychiczny przed turniejem. Nie było wobec niej presji oczekiwań, nie było dmuchania balonika nadziei. Powszechnie uznaliśmy, że w tak silnej grupie, jeśli piłkarze zrobią cokolwiek, to już będzie dużo. I to "cokolwiek" kadra w Hamburgu już zrobiła. Teraz pora na więcej.
Tyle tylko że efektem ubocznym jest wlanie odrobiny nadziei w serca kibiców. Teraz będziemy już oczekiwać, że w kolejnym spotkaniu na Euro drużyna wygra. Bo to – według starego schematu – kolejny mecz o wszystko. I tym razem taryfy ulgowej nie będzie. Liczył się będzie już nie styl, a sam wynik. I pojawi się presja. Jak sobie z nią poradzą polscy piłkarze?
Bo niedzielny kibic, a tacy w większości oglądają Euro, nie zna siły nowej reprezentacji Austrii. Myśli, że to dalej ekipa toporna, która gra enerdowski futbol bez polotu. Ot kopią, walczą, drapią, ale o samej piłce pojęcia nie mają. Tymczasem Austria to teraz silna drużyna, lała najlepszych i będzie nam z nią wcale nie łatwiej niż z Holandią.
A mimo to trzeba sprawę stawiać uczciwie i uczciwie wymagać. Nie interesuje nas kolejna piękna czy honorowa porażka na Euro 2024. W piątek w Berlinie trzeba zdobyć punkty. Takie są oczekiwania, nic innego nam oczu nie zamydli.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty