Franciszek Smuda już w latach 90. poprzedniego stulecia stawiał mocny akcent na grę pressingiem. Jego drużyny miały szybko i wysoko odbierać piłkę rywalom. - Press! - krzyczał przy linii bocznej i stało się to jego znakiem firmowym na bardzo długo zanim pressing, kontrpressing i gegenpressing zrobiły w futbolu tak wielką furorę. Kibice kochali Smudę, bo jego zespoły grały odważnie, ofensywnie, z energią, przyjemnie dla oka.
Był człowiekiem z krwi i kości. Twardy, z charakterem. Przy ławce rezerwowych on nie tylko żył, on wręcz szalał. Cóż to była za ekspresja! Robił miny, machał rękami, krzyczał, nawet klękał i wznosił wzrok ku niebiosom. Raz próbował rzucić w Mirosława Szymkowiaka bidonem z wodą, gdy jego pomocnik nie wrócił za akcją do defensywy.
A gdy Smuda był wściekły, to twarz robiła mu się wręcz purpurowa. Wiadomo było, że wybuchnie. I wybuchał. Ale też później, jak to u choleryka, przychodziła refleksja. Przepraszał. Jedną z dziennikarek nawet z kwiatami, na oficjalnej konferencji Legii, w której był wtedy zatrudniony. Za to, że gdy podeszła do niego w końcówce meczu poprosić o wypowiedź, ofuknął ją grubym słowem.
Smuda to trenerski samouk. Zawsze żył w przekonaniu, że nie liczą się dyplomy i ukończone uczelnie, tylko doświadczenie, czucie piłki. Bazował na tym, co wcześniej sam gdzieś podejrzał w czasie kariery piłkarza. W życiu nie miał łatwo. Jako zawodnik był co najwyżej dobrym rzemieślnikiem, więc pieniędzy wielkich nie zarobił. Przeszedł drogę od pucybuta do milionera.
Musiał pracować fizycznie, ale żadnej roboty się nie bał. Nawet malował i tapetował pokoje. Dziennikarz Eleven Sports Mateusz Święcicki zwrócił uwagę, że w czasach, gdy Smuda pracował w Stanach przy czyszczeniu wielkich zbiorników po paliwie, Leo Beenhakker - po którym Smuda przejął później reprezentację Polski - prowadził Real Madryt!
Zarobione w USA pieniądze Smuda powierzył - zresztą razem z Kazimierzem Deyną - oszustowi. Obaj byli legioniści wszystko stracili. - Siedziałem w pustym mieszkaniu i zastanawiałem się czy się nie powiesić - wyznał po latach trener, wspominając tamto amerykańskie doświadczenie.
Miał swoje piłkarskie przekonania, swoich ulubieńców na boisku. W Widzewie, w pewnym momencie zabronił zawodnikom grać wślizgiem. Uważał, że jego drużyna ma na tyle jakości, że tak grać nie musi. Bo wślizg to jest zawsze akcja ratunkowa, gdy piłkarz jest spóźniony albo był źle ustawiony. A że wiele wślizgów kończy się podyktowaniem rzutów wolnych lub karnych, to Smuda powiedział, że widzewiacy mają zakaz gry wślizgiem.
- Z jednym wyjątkiem. Może grać wślizgiem Tomek Łapiński. Dlaczego? Bo on umie - mówił w charakterystyczny dla siebie, nieznoszący sprzeciwu sposób "Franz".
Był trenerskim pragmatykiem. Uważał, że szkoleniowiec musi przede wszystkim znać się na piłce. Mawiał, że dobrego piłkarza to on pozna po tym, jak po schodach schodzi. Nie był nowoczesny, działał na trenerskiego nosa. Kiedy inni trenerzy popisywali się już prezentacjami zrobionymi w power poincie, Smuda stwierdzał z celową przekorą, że jemu laptop służy do... postawienia kubka z herbatą. Dzisiaj takiego PR-owego samobója wykreśliłyby mu w autoryzacji służby prasowe klubu bądź związku, ale dwie dekady temu świat mediów wyglądał inaczej.
Mówił językiem specyficznym, własnym. Była to mieszanka polskiego, niemieckiego i śląskiej gwary, co powodowało, że co chwila popełniał jakieś słowne lapsusy. W zależności od nastawienia jedni widzieli w tym urocze, wesołe wpadki trenera, inni brak ogłady, erudycji i wykształcenia.
Ten ostatnią kwestię jako mocny argument wykorzystali przeciwko Smudzie jego wrogowie. Raczkujący wówczas agresywny portal piłkarski urządził swoisty happening na oficjalnej konferencji prasowej selekcjonera.
Spoczywaj w pokoju Franku.