Grzegorz Rasiak to były reprezentant Polski, uczestnik mistrzostw świata 2006, zawodnik wielu angielskich klubów, takich jak: Derby County, Southampton, Tottenham, Bolton, Watford czy Reading. Rasiak w 2004 roku dotarł z Groclinem Grodzisk do czwartej rundy Pucharu UEFA. Wtedy polski klub sensacyjnie wyeliminował Herthę Berlin i Manchester City.
Rasiak po karierze był menadżerem piłkarskim, przyczynił się m.in. do transferu bramkarza Leicester City Jakuba Stolarczyka. Od trzech lat były piłkarz zajmuje się jednak innym sportem. W rodzinnych stronach prowadzi akademię tenisa. W rozmowie z WP SportoweFakty wspomina czasy, gdy był na topie, ale także okres, w którym był hejtowany.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Który moment z piłki zapamiętałeś najbardziej?
Grzegorz Rasiak: Jak tato chorował. A był okazem zdrowia, nigdy nie palił, nigdy nie pił, a mimo to nagle zmarł na raka. W piątek byłem na jego pogrzebie, a dzień później graliśmy z Groclinem przy Bułgarskiej. Przyjechałem prosto na stadion. Byłem w fatalnym stanie psychicznym. Tata chodził na każdy mój mecz i wtedy zabrakło go na trybunach, ale czułem jego obecność. Strzeliłem gola, miałem asystę, zagrałem chyba najlepszy mecz w życiu.
Jak to wytłumaczyć?
Nawet się z tego nie cieszyłem, ale coś mnie niosło, to był ojciec. Rozegrałem najlepszy mecz w życiu, ale jakim kosztem. Nie zapomnę momentu, gdy schodziłem z boiska. Kibice Lecha podziękowali mi za grę oklaskami, mimo że byłem w drużynie przeciwnej. Jestem z Poznania, zawsze kibicowałem Lechowi. Był to dla mnie piękny moment, ale tylko piłkarski. Ci wszyscy ludzie na trybunach wznieśli się ponad to, co działo się na murawie i okazali mi, a przede wszystkim ojcu, zasłużony szacunek.
Wspominałeś, że był to dla ciebie przełomowy moment w życiu.
Od tamtej pory zacząłem patrzeć na piłkę inaczej, bez ciśnienia i nerwowości. Przestałem zamęczać się szczegółową analizą. Potrafiłem nie spać do 3 lub 4 rano, przeżywać nieudane zagrania. Zastanawiałem się, co mogłem zrobić lepiej. Po śmierci taty spojrzałem na piłkę zupełnie inaczej. Czy kopnę w prawo czy w lewo, nie miało to większego znaczenia, jeśli zostawię na boisku sto procent zdrowia. To w końcu tylko sport. Uodporniłem się na trudne sytuacje.
Na przykład na hejt?
Nie wiem, czy faktycznie byłem hejtowany. W internecie były na mój temat różne opinie, komentarze, ale twarzą w twarz nikt mi nic nigdy nie powiedział. W tamtych czasach zaczynała się chyba moda na krytykę w sieci. Na zasadzie: żeby sobie ulżyć w swoim przeciętnym życiu i kogoś anonimowo "dojechać".
Różni ludzie kwestionowali twój styl gry. Mimo że występowałeś w reprezentacji i strzelałeś wiele goli, byłeś nazywany "drewniakiem".
Zastanawiałem się, skąd to się wzięło i prawdę mówiąc, możemy gdybać. Nigdy nie miałem problemów z techniką, wręcz przeciwnie. Piłka się mnie słuchała, nawet teraz dzieje się tak, gdy gram w tenisa lub golfa. Zdobywałem regularnie bramki rzadkiej urody, a gole z przewrotki zawsze były moimi ulubionymi.
Ale w Groclinie miałem taki okres, już na sam koniec pobytu w zespole, w którym długo nie grałem. W 2004 roku podpisałem kontrakt z włoską Sieną. Nie mogłem ćwiczyć z chłopakami w Grodzisku i przez sześć tygodni trenowałem u siebie w ogródku. Latem dostałem powołanie od trenera Pawła Janasa do reprezentacji na towarzyskie mecze z Grecją i Szwecją przed Euro 2004. My na ten turniej nie jechaliśmy. Zagrałem w pierwszym składzie w obu spotkaniach po 2,5 miesiąca bez występów w spotkaniach ligowych. Dokładnie od kwietnia do połowy czerwca. Przyznaję, nie spisałem się wybitnie, bo nie było możliwości, by w tydzień nadrobić zaległości na poziomie reprezentacji. Brakowało mi czucia piłki, bo inaczej być nie mogło.
Później był mecz z Anglią w eliminacjach mistrzostw świata 2006.
Tak, u nas w Chorzowie. Przegraliśmy 1:2. Spadła na mnie fala krytyki za ten występ, choć z trybun oglądali mnie przedstawiciele Derby County. Co ciekawe, to ten mecz zadecydował o moim transferze. Po tym spotkaniu podpisałem kontrakt w Championship.
Jak na te wszystkie internetowe docinki reagowała szatnia?
Nikt ze mnie nie żartował. W sumie jedynie Sebek Mila mówił do mnie "Rasialdo", choć wszyscy wołali na mnie "Rossi". Z Sebkiem znamy się od dawna i były to raczej przyjacielskie docinki.
Szatnia zawsze stała za mną. Przed meczem z Portugalią, tym słynnym, wygranym 2:1 za kadencji Leo Beenhakkera, wstawił się za mną Artur Boruc. Powiedział w wywiadzie, żeby ludzie zajęli się kibicowaniem, a nie hejtem. Gdy spiker wyczytywał nazwiska przed rozpoczęciem spotkania, nasi kibice gwizdali na mnie i Artura. Pewnie była to mała grupka, ale jednak słyszalna! W tym samym spotkaniu ludzie na trybunach bili mi później brawo na stojąco, gdy opuszczałem murawę. Schodziłem z asystą, przy wyniku 2:0 dla nas. Widzimy, jak to jest w piłce: jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz.
Musiałeś złapać dystans do takich sytuacji?
Tak jak mówiłem, śmierć taty zmieniła moje myślenie. Nie robiło to na mnie większego wrażenia. Nikt mi nigdy nie powiedział po meczu, że nie dałem z siebie wszystkiego, bo zawsze dawałem. Chociaż przyznaje, że dopiero po zakończeniu kariery bardziej doceniłem to, co osiągnąłem na polskich boiskach i z reprezentacją niż w momencie, gdy byłem jeszcze czynnym zawodnikiem.
Potrafiłeś zdobyć nagrodę za bramkę roku. Twój gol ze Stoke City w barwach Derby był spektakularny.
To była chwila, poniosła mnie fantazja. Okazało się, że Polak przy takich warunkach fizycznych może zabawić się z obrońcami. Okiwałem kilku rywali i uderzyłem z kąta. Fajnie to wyszło.
Stoke at home next, so another chance to wheel out my favourite ever Grzegorz Rasiak goal: #dcfc #dcfcfanspic.twitter.com/ExXvK5y2Gf
— Steve Bloomer’s Washing (@SteveBloomerPod) March 12, 2019
Byłeś nadzieją na polskiego gola w Premier League od wielu, wielu lat.
Transfer do Tottenhamu też wspominam jako bardzo miłe, ekscytujące przeżycie i spełnienie kolejnego marzenia z dzieciństwa. Cała otoczka elektryzowała, mój agent Giorgio de Giorgis załatwiał szczegóły ostatniego dnia okienka. Pięć godzin wcześniej odrzuciłem ofertę Wolverhampton. Przebywałem wtedy na zgrupowaniu kadry w Niemczech, nie było zasięgu, wychodziłem z telefonem z pokoju. Spędziłem godziny przy faksie. Dopięliśmy to przed pierwszą w nocy. W Anglii jest inny czas - godzina do tyłu. Po negocjacjach wszedłem zgrzany do pokoju, w którym siedzieli Sebek Mila z Radkiem Sobolewskim. Mówię im:
- Podpisałem kontrakt z Tottenhamem!
- Co? Poj*ło cię?! - rzucił ze śmiechem Sebek. Myślał, że robię sobie żarty.
Spełniłeś marzenia.
Pamiętam pierwszy mecz z Liverpoolem. Po mojej główce była poprzeczka, a później sędzia nie uznał mi prawidłowego gola. Tempo było zawrotne: od pola karnego do pola karnego. U nas na prawym skrzydle biegał Aaron Lennon, u nich John Arne Riise. Boki boiska się nie zatrzymywały. Miałem dwa fajne epizody w Premier League - później także w Boltonie. W Tottenhamie niestety nie udało się wycisnąć więcej, niż te dziewięć meczów. Trafiłem na świetnych konkurentów. W ataku mieliśmy Mido, Defoe i Keane'a. Zapracowałem sobie na ten transfer dobrymi meczami w Derby i w reprezentacji.
I na sporą podwyżkę.
Ile by mi nie dali, wziąłbym w ciemno, bo to Premier League! Wcześniej chciał mnie przecież Hannover. Zgłaszali się w każdym okienku. Gdy odchodziłem z Grodziska, to oferowali dwa razy większe pieniądze, niż miałem w Derby plus drugie tyle za występy w pierwszym składzie. Chcieli za mnie zapłacić 6 milionów euro. Zgłosiło się także PSG. Nie byli wtedy potęgą, zajmowali miejsce w drugiej części tabeli. Kilka razy naciskali Rosjanie. Kusili ogromnymi pieniędzmi za sam podpis na umowie. Spartak Moskwa dawał milion euro na rękę za sezon. Ale ja już wybrałem: postawiłem na marzenia piłkarskie, włoską Serie A i Sienę z Tore Andre Flo i Enrico Chiesę w ataku. Jak się uczyć, to od najlepszych.
W Serie A ostatecznie nie zagrałeś, tylko trafiłeś do Derby ze względu na nadmiar obcokrajowców w składzie włoskiego klubu. Mocno straciłeś na tym pod kątem finansowym?
Wtedy w Championship zarabiało się mniej więcej 10 tysięcy funtów tygodniowo. W Tottenhamie dostałem więcej, a tam kontrakty były różne, np. Michael Carrick, który zarabiał 15 tysięcy funtów tygodniowo, mieścił się w najwyższym progu. Nie były to kwoty z obecnych czasów sięgające i 200 tysięcy funtów. Dostawaliśmy też dodatkowe pieniądze za każdy punkt zdobyty w lidze. Premia na koniec sezonu była okazała w Tottenhamie i w Boltonie, z którym wywalczyliśmy utrzymanie.
Żałujesz, że nie udało się bardziej zaistnieć w Premier League?
Nie ma czego żałować, doceniam to, co osiągnąłem. Miałem naprawdę udane momenty, zawsze dobrze grało mi się przeciwko Aston Villi. Zaliczyłem asystę piętą przy golu Robiego Keane'a. Aston Villa chciała mnie pozyskać z Tottenhamu, ale klub nie wyraził zgody na transfer i kilka tygodni później trafiłem do Southampton. Żałowałem tylko braku awansu z Championship z Derby i Southampton, bo były o krok.
Odpadaliście w barażach.
Najbardziej przeżywałem mecz Derby County z Preston o wejście do Premier League. Byłem 13 dni po operacji przepukliny pachwinowej, gdzie po takim urazie wraca się do treningu po sześciu tygodniach. W pierwszym spotkaniu nie grałem, przegraliśmy 0:2. W rewanżu byłem faulowany w polu karnym, jakoś dziesięć minut przed końcem spotkania. Inigo Idiakez był wyznaczony do jedenastki, ale on też był po kontuzji, nie czuł się na siłach. Dał mi piłkę. Trafiłem w słupek. Łzy ciekły mi do końca spotkania. Po ostatnim gwizdu płakałem jak dziecko.
To był znakomity sezon. Z osiemnastego miejsca wskoczyliśmy na czwarte, było bardzo blisko. Miałem już przygotowany nowy kontrakt. Bonus indywidualny, drużynowy. Obliczyłem sobie, że za samo wejście do Premier League dostałbym około pół miliona funtów. Fajniej byłoby zagrać w angielskiej ekstraklasie ze "swoim" klubem. Tak jak Rickie Lambert. Przyszedł za mnie do Southampton i nie był ode mnie lepszy. Awansowali z League One do Premier League. Rickie został reprezentantem Anglii.
A Gareth Bale zapowiadał się na znakomitego piłkarza? Pierwsze kroki stawiał w Southampton.
Wyglądał trochę jak Sebastian Mila w Groclinie. Bardzo szczupły, z niesamowitą wydolnością i świetną lewą nogą. Miał 17 lat i strzelił dla nas fantastycznego gola z rzutu wolnego. Siedemnastolatek. Ciekawe, czy w Polsce w ogóle zostałby dopuszczony do uderzenia. Gareth dograł mi kilka świetnych piłek w lidze i mogliśmy wspólnie cieszyć się zwycięstwami. Sporo się też radził. Rozmawialiśmy poza boiskiem. Lubiłem kontakt z młodymi zawodnikami, a zwłaszcza takimi, którzy mogą mi pomóc na boisku dobrym dośrodkowaniem.
Kto miał lepszą lewą nogę: Bale czy Kamil Kosowski?
Siła dośrodkowania Kamila była bezcenna. Zostawaliśmy razem z Balem i Kamilem po treningach, dośrodkowywali mi, a ja strzelałem. Często ćwiczyliśmy zagrania meczowe. Wiem, że Gareth mnie pamięta. Podczas meczu w LA Galaxy zaczepił go mój znajomy, zapytał o mnie. Gareth uśmiechnął się, od razu mnie skojarzył.
Kamil potrafił dośrodkować i lewą i prawą nogą. Jemu zawdzięczam ostatnią bramkę w reprezentacji. To byli inni zawodnicy. U nas w Polsce powiedzieliby, że Bale ze swoimi warunkami nie miałby szans na grę w Championship. Jak wszędzie jednak, decydują umiejętności i one są kluczowe, a wiek to tylko liczba. Patrząc na przebieg ich karier, to Gareth był lepszy na boisku. Za kamerami bryluje natomiast Kamil.
Miałeś swoich ulubieńców na boisku?
Bardziej pamiętam tych graczy, przeciwko którym trudno mi się grało. Nie lubiłem pojedynków z Samim Hypią z Liverpoolu. Może nie był szybki, ale świetnie zachowywał się w kontakcie, znakomicie się ustawiał i walczył w powietrzu. Carlos Bocanegra z Fulham też był bardzo skoczny, agresywny. Jak na niego trafiałem, to za wiele nie mogłem zrobić.
Początkowo nie doceniałem Gary'ego Cahila, łatwo mi się przeciwko niemu grało. Później, gdy Cahil trafił za 5 milionów funtów z Aston Villi do Boltonu, byłem zaskoczony. Po kilku miesiącach spotkaliśmy się tam. Okazało się, że był zawodnikiem na wyższy poziom, nie tylko na walkę fizyczną. W krótkim czasie zrobił wielki postęp. Potwierdził ogromny talent jako gracz Chelsea i reprezentacji Anglii.
Anglia była ci pisana. To w meczu Groclinu z Manchesterem City w Pucharze UEFA wasza drużyna zyskała uznanie.
Zawodnicy Manchester City wychodzili na nas, jak Anglicy na Polaków na Wembley w 1973 roku. Chyba ze zbyt dużym luzem. Śmialiśmy się, że Robbie Fowler czy Nicolas Anelka zarabiają rocznie więcej niż cały budżet Groclinu. Fajnie było zobaczyć tak piękny stadion po raz pierwszy w życiu. Obiekt był nowy, a na murawie gwiazdy: David Seaman, Steve McManaman. A w tym wszystkim Sebastian Mila strzelił cudownego gola z rzutu wolnego dającego remis 1:1.
W Anglii byliśmy zaskoczeni schodząc z rozgrzewki. Piętnaście minut przed meczem było może z tysiąc kibiców na trybunach. Pomyśleliśmy, że nikomu nie chciało się przyjść na jakiś Groclin. Po wyjściu z szatni stadion był pełny. Poczuliśmy wtedy rangę tego spotkania. Pamiętam rozmowy z prezesem Zbigniewem Drzymałą, zaraz po losowaniu. Nawet on nie wierzył w awans. Nie przewidywał dla nas premii.
W rewanżu był remis 0:0 i zagraliście w pucharach na wiosnę.
Po meczu wszedł do naszej szatni Joey Barton. Przybił nam piątki i powiedział: "Szacunek, super zagraliście, zasłużyliście na awans". Oni myśleli, że nasz stadion w Grodzisku jest obiektem treningowym. Pytali, gdzie będą rozgrywali mecz.
To był jeden z najprzyjemniejszych momentów?
W tamtym momencie pewnie tak. Najbardziej cieszyłem się jednak z awansu na mistrzostwa świata 2006 i Europy 2008. Każdy z 37 meczów, które rozegrałem w kadrze, był dla mnie czymś wyjątkowym. Poświęciłem dla piłki reprezentacyjnej bardzo wiele. Moja ukochana córeczka Julia rodziła się, gdy byłem na zgrupowaniu kadry w Niemczech. Czułem też dumę jak cholera, gdy pokonaliśmy w Warszawie kadrę Włoch 3:1 naszpikowaną gwiazdami światowego formatu. Mieli w składzie Cannavaro, Toldo, Nestę, Gatusso, Zambrottę, Pirlo, Vieriego czy Cassano.
Dlaczego naszych zawodników nie chcą w Premier League?
Już poziom Championship był i jest bardzo wysoki. Ja miałem po kilku reprezentantów w swoich klubach. Pokazywało to, jak trudno się tam dostać, a co dopiero do Premier League. Gylfi Sigurdsson, który trafił do Evertonu za 50 milionów, grał ze mną w Reading. Anglicy ściągają zawodników już gotowych do gry w składzie. Polska liga nie jest wykładnikiem dla obserwatorów, jedynie mecze kadry i europejskich pucharów, dlatego naszych rodaków nie ściągają masowo.
Po karierze przez siedem lat działałeś jako agent.
Funkcjonowałem między Polską, Włochami i Anglią. Jakby to podsumować: pół roku byłem w kraju, a pół w podróży. Cieszy mnie, że Kuba Stolarczyk zadebiutował w Premier League w Leicester City. Zobaczyłem go, gdy miał 14 lat.
Jak go wypatrzyłeś?
Kuba nie był moim pierwszym wyborem. Chciałem, żeby do Leicester przyjechał Bartek Mrozek, ale Lech nie zgodził się na testy. Drugą opcją był Mateusz Górski, ale ostatecznie wybrał Ajax. Miałem propozycję dla Kamila Grabary. Zadzwoniłem do mamy Kamila i Darka Gęsiora. Był wtedy zawodnikiem Ruchu Chorzów. Okazało się, że Kamil ma złamany palec u nogi i nie może jechać do Anglii. Padło więc na Kubę Stolarczyka.
Było więcej podobnych historii?
Starałem się też przekonać Michała Żyro do Derby, ale wybrał Wolverhampton. Marcina Kamińskiego chciało Cardiff, awansowali do Premier League, dawali pięcioletni kontrakt. Marcin zdecydował się przedłużyć umowę z Lechem Poznań. Za Kubę Modera miałem ofertę z Premier League, z Huddersfield, gdy był jeszcze w rezerwach Lecha. Już wtedy był obserwowany przez Anglików. Dalej odzywają się do mnie starzy znajomi z piłki, gdy szukają zawodników, ale teraz opiniuję ich jedynie koleżeńsko.
Jaki to rynek?
Ja nie pasowałem do tego środowiska. Okazuje się, że nie warto współpracować z niektórymi przy transferach, bo te osoby nie mają kręgosłupa moralnego. Były miłe doświadczenia, ale zostałem też kilka razy oszukany. Upraszczając: otwierałem komuś drzwi do klubu, a później... pamięć szwankowała!
Dlatego zająłeś się tenisem?
Stwierdziłem, że mam dość wyjazdów. Mój przyjaciel, a zarazem były agent, powiedział mi kiedyś, że grając w piłkę miał jedną żonę, a gdy został agentem, to dwa razy się rozwiódł. Trudno pogodzić życie rodzinne będąc ciągle na walizkach.
Na granicy z Poznaniem, w Skórzewie, mam piękny teren i swój obiekt sportowy. Postawiłem głównie na tenis i cały czas go rozwijam. Wprowadzam też boiska do padla. Bardzo lubię golf i planuję zrobić symulatory golfowe, żeby można było ćwiczyć także zimą. Prowadzę "Ash&Ace Tennis Academy". Uczą się u nas dzieci już od czwartego roku życia. Organizujemy amatorskie turnieje. Sam sporo trenuję, więc czasem też wezmę w nich udział. Nawet robię systematyczne postępy!
Skąd pomysł na taki biznes?
Ponad cztery lata temu poznałem moją ukochaną Izabelę, bardzo cenię sobie jej opinie, doświadczenie prawnicze i biznesowe. Iza grała od lat w tenisa i golfa, więc wspólnie postanowiliśmy połączyć te dwa sporty. Bez jej pomocy i wsparcia byłoby to niemożliwe.
Wybrałem tenis, bo to piękna dyscyplina, którą można uprawiać w każdym wieku: z rodziną, z przyjaciółmi, dla rywalizacji albo po prostu - dla frajdy. Chcę dzielić się tą miłością z innymi, bo sport to coś, co daje energię, radość i łączy ludzi. Bez tego po prostu nie umiem żyć.
W końcu odpoczywasz?
Mam 46 lat, matko... kiedy to zleciało, może w końcu powinienem? Jest sporo obowiązków, ale lubię to, potrzebuję. Jestem na miejscu, przy sporcie, w moim rodzinnym mieście. Nie muszę nigdzie jeździć. To dla mnie idealne rozwiązanie.
Zacząłeś ten projekt ponad trzy lata temu.
Z synem Kubą sami zasialiśmy trawę, w 35-stopniowym upale, przy jednej studni na działce o wielkości półtora hektara. A teraz mamy cztery korty ziemne, dwie hale, boisko do mini piłki nożnej i cały czas się rozwijamy. W budynku klubowym znalazłem w końcu miejsce dla moich pamiątek i koszulek piłkarskich, a z nimi wiąże się piękna historia. Mam tego jeszcze trochę w szafie, na pewno przybędzie więcej gadżetów. Fajnie czasem spojrzeć w ich kierunku. Myślę, że to była bardzo dobra kariera.
rozmawiał Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty
A tu już hieny opluwają.