Rafał Ulatowski: W Lubinie miałem mleko pod nosem

Sobotnie spotkanie 8. kolejki ekstraklasy między Zagłębiem Lubin a Cracovią będzie dla trenera Pasów Rafała Ulatowskiego swoistym powrotem do domu. W dolnośląskim klubie debiutował on w roli pierwszego szkoleniowca, a w Lubinie do dziś ma rodzinny dom.

"Ula" karierę trenerską zaczął w islandzkich klubach, ale obowiązki szkoleniowca łączył z czynną grą w piłkę. Do Polski ściągnął go Czesław Michniewicz, który zaproponował mu asystenturę najpierw w Lechu Poznań, a następnie w Zagłębiu Lubin. Kiedy jesienią 2007 roku włodarze Miedziowych zwolnili Michniewicza, misję prowadzenia drużyny powierzyli Ulatowskiemu, dla którego był to debiut w polskiej ekstraklasie.

- Mam sentyment do tego miasta. Mam tam nawet dom. Było to bardzo dobrze rozwiązane logistycznie. Moja rodzina pochodzi z Islandii, a z Lubina miałem dwie godziny jazdy autostradą na lotnisko w Berlinie. Teraz, gdy jestem trenerem Cracovii, Kraków uruchomił nagle połączenia lotnicze z Reykjavikiem - uśmiecha się Ulatowski. - Przede wszystkim, gdy patrzę na siebie stojącego pierwszy raz w szatni Zagłębia, a patrzę dzisiaj, to są to dwie zupełnie inne osoby. Wtedy miałem jeszcze mleko pod nosem. To było trzy lata temu - dodaje.

W ostatnim meczu z Arką Gdynia Cracovia w końcu przełamała ligową niemoc i sięgnęła po pierwsze punkty. Ulatowski nie wyznaje zasady mówiącej, że zwycięskiego składu się nie zmienia, ale nie zamierza jednocześnie robić nowych eksperymentów: - Nie patrzę na to w ten sposób, ale jak się wygrywa, to nie ma sensu wywracać wszystkiego do góry nogami. W całym klubie poprawiła się atmosfera. Ludzie uśmiechają się na korytarzu. Wyniki zawsze stanowią o atmosferze. Gdy zwycięża się, wszyscy są pozytywnie nastawieni.

Trener Pasów zaznacza, że drużyna nigdy nie była przytłumiona fatalna serią sześciu porażek z rzędu: - - W szatni nigdy nie było pogrzebu. Był marazm wynikowy, ale nie siedzieliśmy, nie płakaliśmy, a pracowaliśmy. Sytuacja tak się ułożyła, że przegraliśmy sześć spotkań z rzędu.

Przypomina jednocześnie, że w Zagłębiu i GKS-ie Bełchatów, gdzie wcześniej pracował, zawsze miał też niezłą zwycięską passę: - W Zagłębiu wygrałem pięć meczów pod rząd, w GKS-ie sześć, a potem jeszcze siedem. Podoba mi się w sobie jedna rzecz - byłem sobą. Nie skakałem do góry, nie zapraszałem dziennikarzy na potańcówki i nie mówiłem, że jestem wielkim trenerem. Tak samo w Krakowie. Człowiek przegrał, siedział cicho, czuł pokorę i pracował, bo to jedyne, co może zaoferować. Widzę, że gramy coraz lepiej, że zaczyna to wyglądać nieźle piłkarsko, ale czy to jest już moment, w którym będziemy mieć passę tylu zwycięstw? Liga poszła mocno do góry, poziom się podniósł.

Komentarze (0)