Artur Długosz: Panie trenerze, wychodzi na to, że Korona Kielce to niewygodny rywal dla Śląska Wrocław. To Korona ostatni raz wygrała ze Śląskiem, teraz przerwała passę wrocławian, a przy okazji i swoją.
Marcin Sasal: - Myślę, że jest parę zespołów z którymi jest nam po drodze, a parę jest takich, którym nie jest. To normalna sprawa.
W niedzielnym meczu pierwsza połowa przypominała partię szachów. Dopiero w drugiej odsłonie spotkania zaczęło się coś dziać pod bramkami. Czy pana zdaniem było to takie typowe spotkanie do jednego gola?
- Tak sobie to wymyśliliśmy obserwując mecze Śląska i ostatnie spotkanie z Widzewem. Trzeba grać konsekwentnie z tyłu, a szansa będzie. Te okazje były. Myślę, że Andrzej Niedzielan miał piłkę meczową, mógł strzelić bramkę, bo miał sytuację sam na sam. Zresztą miał jeszcze jedną dobrą, ale zdobyliśmy gola ze stałego fragmentu. Graliśmy konsekwentnie, chcieliśmy po prostu zagrać na zero z tyłu i nie chcieliśmy we Wrocławiu przegrać. Jak się trzyma zero z tyłu to zawsze można wygrać, bo to jest szansa na wyjeździe. Rzeczywiście na wyjazdach gra nam się dobrze i ten sposób grania dla zespołu jest zrozumiały i czytelny.
Receptą na pokonanie Śląska Wrocław było odcięcie środkowych pomocników od piłek?
- Tak, nastawialiśmy się na to przede wszystkim. Mieliśmy taki zestaw ludzki jakim dysponowaliśmy. Nie grał Vuković - zawodnik defensywny i charyzmatyczny, ale trójka piłkarzy Grzesiu Lech, Vlastimir Jovanović i Edi poradzili sobie. Zagraliśmy i wygraliśmy po prostu sposobem. Tak to trzeba powiedzieć.
Nie uważa pan, że Śląsk zagrał dużo słabiej niż w poprzednich spotkaniach?
- Nie sądzę, żeby był zespół w polskiej ekstraklasie, który zagra trzydzieści spotkań na równym poziomie. Nawet kandydat na mistrza Polski Wisła Kraków ma słabsze i lepsze momenty. Po prostu nie da się tego zrobić różnych przyczyn. Czy zagrał słabsze spotkanie? My zagraliśmy inaczej niż zwykle, nie rzuciliśmy się na przeciwnika, nie graliśmy wysoko, pressingiem tylko czekaliśmy na przeciwnika i nam się udało.
Sądzi pan, że teraz w mediach pojawi się nagonka, że skoro Śląsk przegrał z Koroną, a nie poniósł porażki wcześniej od czternastu meczów, to jednak tą Koronę trzeba zacząć doceniać?
- Sam pan użył tego słowa. To dziennikarze różnego rodzaju nagonki i pułapki szykują. Ja myślę, że zespołom i trenerom potrzebny jest spokój. Myślę, że trzeba, żeby dziennikarze wzięli się za nagonkę nie na piłkarzy, nie na trenerów, a wtedy będzie lepiej.
Po remisie z Koroną Kielce i zwycięstwie nad Śląskiem Wrocław następny rywal może się już chyba obawiać Korony Kielce.
- To nie jest tak, że remis, zwycięstwo, a potem będziemy grali za cztery punkty. Zawsze za trzy. Trzeba spokojnie, z szacunkiem patrzeć na rywala. Przyjeżdża Ruch Chorzów i na pewno łatwo nie będzie, ale złapaliśmy oddech i rzeczywiście w tym meczu we Wrocławiu dopisało nam szczęście, którego brakowało w poprzednich.
Andrzej Niedzielan na pytanie czy to zamieszanie z pana osobą hipotetycznie dobrze nie wpłynęło na Koronę odpowiedział, że nie, bo w każdym zespole potrzebny jest spokój. Jak pan uważa, czy taki wstrząs nie był potrzebny pana zawodnikom?
- Przede wszystkim ja tego wstrząsu nie robiłem. Ktoś ten wstrząs zrobił. Okazało się, że zespół potrafił się pozbierać. To jest najważniejsze, bo manipulowanie przy drużynie nie zawsze wychodzi na dobre, a rzeczywiście był moment manipulowania. Ten tydzień, który przeżyłem przed meczem z Wisłą, był jednym z najgorszych w moim życiu.
Pana zawodnikom po ostatnim gwizdku spadł chyba kamień z serca z tego powodu, że w końcu się udało wygrać.
- Nie tylko zawodnikom, chyba wszystkim. I trenerom, i działaczom, bo rzeczywiście dawno, dawno nie wygraliśmy. W końcu się przełamaliśmy. Chcieliśmy, żeby to było z Wisłą - nie udało się. Liczyliśmy na następny zespół - akurat trafiło na Śląsk. Tak jest między innymi z seriami, które się kończą. Jedna skończyła się dla Śląska, a druga dla Korony.
Marcin Sasal, szkoleniowiec Korony Kielce / fot. Paula Duda