Marcin Ziach: Osiem punktów po sześciu kolejkach, to dla pana zadowalający rezultat?
Mieczysław Broniszewski: Mamy bardzo młody zespół, bo średnia wieku kadry Wisły wynosi 21-22 lata i stąd czeka nas jeszcze mnóstwo pracy. Patrząc na to wszystko z innej strony trzeba powiedzieć, że w żadnym przegranym przez nas meczu na dobrą sprawę nie zasłużyliśmy na porażkę. Taka jest piłka, że ktoś musi wygrać, ktoś przegrać, bo nikt nie chce zremisować. My jako zespół wciąż niedoświadczony płacimy frycowe, bo w naszej kadrze brakuje zawodników, od których ci młodsi piłkarze mogliby się cały czas uczyć. Nasi rywale takich zawodników mają i dlatego nas tym doświadczeniem kilka razy pobili.
Jest pan chyba jednak daleki od rozrywania szat. Młoda i niedoświadczona Wisła po dwóch kolejkach była liderem rozgrywek.
- Początek rzeczywiście mieliśmy bardzo dobry. Potem przyszła trochę pechowa porażka z Termaliką, która także pokonała nas doświadczeniem. Bramkę w tym meczu straciliśmy z rzutu karnego. Praktycznie w każdym meczu tracimy bramki po sprokurowanych przez nas jedenastkach. Musimy się zastanowić dlaczego tak się dzieje, bo na dłuższą metę nie możemy sobie na to pozwolić.
Pan jest szkoleniowcem o sportowym życiorysie niezwykle bogatym.
- W swoim dorobku troszeczkę tych sukcesów mam. Mimo to czuję cały czas, że wciąż mogę i chcę jeszcze w tym fachu coś osiągnąć. Uwielbiam się swoimi doświadczeniami dzielić z innymi. Myślę, że jeszcze niejednemu młodemu chłopakowi mogę pomóc i pomogę. Byle tylko zdrowie dopisywało.
Dlaczego zdecydował się pan przyjąć właśnie ofertę z Płocka?
- Z Krzysztofem Dmoszyńskim współpracowaliśmy przez wiele lat i kiedy objął funkcję prezesa w Wiśle chciał mieć w klubie doświadczonego trenera, z którym wcześniej współpracował. Bardzo na mnie liczył i na pewno się nie zawiódł, bo ten awans udało mi się z tym młodym zespołem osiągnąć. Teraz nadeszła pora, żeby zrobić kolejny krok do przodu.
Kiedy w lutym przejmował pan Wisłę, jako zespół o aspiracjach sięgających awansu na zaplecze ekstraklasy problemów w Płocku nie brakowało.
- Zespół w tamtym okresie był zbuntowany. Często zmieniały się rządy w klubie i to nie pomagało w stabilizacji. Musiałem swoim doświadczeniem to wszystko uporządkować i na szczęście mi się to udało. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby Wisłę odbudować. Wiadomo, że ze względów finansowo-organizacyjnych nasze zadanie nie należy do najłatwiejszych. Potrzeba nam mnóstwo pracy i cierpliwości, żeby nasze wysiłki przynosiły oczekiwany efekt.
Pogłoski głoszą, że atmosfera w Wiśle na początku pana kadencji była beznadziejna.
- Zespół był zupełnie rozbity, zarówno od środka, jak i psychicznie. W kadrze było wówczas jedenastu piłkarzy, którzy kilka miesięcy wcześniej spuścili zespół z pierwszej ligi. Jedyne czym się na tamten czas wyróżniali, to bardzo dobrymi kontraktami i dlatego chcieli rządzić drużyną i trząść szatnią. Niestety dla siebie, trafili na mnie i musieli z Wisły odejść.
Buntownicy o których pan wspomniał w kontekście buntowania szatni, to którzy piłkarze?
- To można łatwo sprawdzić. Wszyscy oni dziś grają sobie w piłkę w różnych klubach pierwszej ligi. Jedni są w Sandecji, inni w Olimpii Elbląg… To byli zawodnicy, którym się wydawało, że będą mogli sobie robić, co im się tylko podoba. Zapomnieli jednak, że do pracy w Wiśle przyszedł Broniszewski, a nie inny Iksiński, którym można po prostu kierować.
Próbowali pozycję trenera w szatni zdegradować?
- Nie odważyli się. Nie byli też na tyle głupi, by mi pyskować. Próbowali za to wdrażać w klubie swoją filozofię futbolu, począwszy od szkolenia młodzieży przez czasie trwania treningu, na jego jakości skończywszy. Rozwalali też zespół od strony mentalnej, a ta jest przy budowie drużyny na awans niezmiernie ważna. Atmosferę w szatni trzeba budować i cementować, a nie przejść obok tego obojętnie. W Wiśle panowały chore zwyczaje. Jeśli piłkarze spuścili zespół z pierwszej do drugiej ligi i jeszcze dostali za to premie, to coś w tym klubie było nie tak.
Czyli jest pan szkoleniowcem, który nie da sobie w kaszę dmuchać.
- Na pewno nie. W wielu klubach, w których trenowałem sobie nie dałem i nie inaczej było teraz. Najbardziej zapadł mi w pamięć okres spędzony w moim ukochanym Górniku, kiedy klubem rządził pan Płoskoń. Długo się nie dałem. Później co prawda odszedłem, z przyczyn, o których nie chciałbym dziś mówić, ale summa summarum; Górnika w ekstraklasie utrzymałem.
Potem w Zabrzu pełnił pan też funkcję strażaka.
- Kiedy z klubu odszedł Jan Żurek musiałem zespół przejąć w trybie awaryjnym i po raz kolejny udało nam się zachować ligowy byt. Swoją pracę na Śląsku zawsze wspominam z wielkim sentymentem. W tym regionie zawsze mi się dobrze pracowało.
Przez długie lata uchodził pan za specjalistę od spraw beznadziejnych. Obejmował pan drużyny znajdujące się na skraju degradacji i przywracał je pan do pionu.
- Kilka takich klubów rzeczywiście było. Górnik, Polonia Warszawa, Stomil Olsztyn... Mógłbym tak dłużej wymieniać, ale nie o to chodzi. Po prostu nigdy się nie pchałem do klubów, w których praca mogła być lekka, łatwa i przyjemna. Dwa razy miałem ofertę z Legii Warszawa, ale je odrzuciłem. Jestem trenerem kochającym ryzyko. Lubię wprowadzać do gry młodych zawodników, bo są to jeszcze ludzie nie zmanierowani i mogą wiele osiągnąć.
W Płocku jest atmosfera na powrót do T-Mobile Ekstraklasy?
- Atmosfera jest i to nie ulega żadnej wątpliwości. Ludzie w tym mieście są głodni piłki w tym najlepszym ligowym wydaniu. Inna sprawa, że żeby zbudować zespół na awans potrzeba solidnego zaplecza finansowego. My swoją budowę zaczęliśmy od młodzieży. Na pewno da to duży efekt, może nawet w postaci awansu, ale nie od razu.
O tym, co działo się z Wisłą w ostatnich sezonach można by napisać książkę. Począwszy od spadku z ekstraklasy, na awansie na jej zaplecze skończywszy. I wszystko to w ciągu trzech lat.
- Nie da się ukryć, że był to dla Wisły czas ciężki. Nie chcę tego, co działo się z klubem usprawiedliwiać, ale trzeba powiedzieć, że było to w dużym stopniu warunkowane sytuacją polityczną. W Płocku często następowały zmiany ekip; jedne z takiej opcji, drugie z zupełnie innej. Tego piłka nie dzierży i kiedy polityka miesza się ze sportem efekt zawsze jest ten sam. Trzeba mieć wytyczony jeden kierunek szkoleniowy i jego się trzymać. Ciągłe zmiany niczego dobrego nie wnoszą.
Podobno dziś siłą Wisły Płock jest świetna atmosfera w szatni.
- Szatnia Wisły jest dziś zupełnie inna, niż na początku mojej pracy w Płocku. Ona przede wszystkim żyje i jest ukierunkowana na sukces. Nie ma w zespole zawodników, którzy podnosiliby czoło wyżej niż reszta drużyny. Wszyscy chcą iść w jednym kierunku. Wiadomo, że nie jest to łatwe, bo budowa drużyny to proces, którego nie da się przyśpieszyć. Nie jesteśmy Realem, Interem czy Barceloną, żeby kupować sobie zawodników za miliony. Wisła może wzmacniać się zawodnikami, którzy mają kartę na ręku i są do wzięcia za darmo. Kibice muszą się przyzwyczaić, że to już nie jest ta Wisła, której potęgę kilka lat temu tworzył Orlen. Nam potrzeba przede wszystkim czasu i cierpliwości, żeby stworzył się kolektyw, na miarę ambicji wszystkich pracujących w tym klubie i jego kibiców.
Cel na ten sezon to utrzymanie, czy minimum utrzymanie?
- Cel będziemy mieli wysoki, choć póki co od zarządu jasnych wytycznych nie usłyszeliśmy. O to, o co będziemy w tym sezonie walczyć proszę mnie zapytać po dziesiątej kolejce. Dziś tego po prostu nie wiem.