Marcin Ziach: Dalekie wyjazdy dają się panu we znaki?
Marcin Sasal: Pierwszy raz jestem w takiej sytuacji, więc ciężko się przestawić (śmiech). Zawsze z centrum Polski się jeździło na wyjazdy, więc to była zazwyczaj ta sama droga. Staramy się skracać tę drogę maksymalnie. Jak byliśmy w Stróżach, to była akurat otwarta droga lotnicza do Krakowa i dotarliśmy do celu w trzy godziny. Podróż powrotna to już niestety pociąg i jechaliśmy piętnaście godzin.
Fakt, że ze Szczecina wszędzie jest daleko miał wpływ na to, że Pogoń na wyjazdach nie umiała odpalić?
- Na pewno to się na moich zawodnikach odbija. Nie mogę powiedzieć, że znoszą to beztrosko; siadają sobie, jadą kilkanaście godzin, po czym wychodzą na boisko i grają mecz. Pozmienialiśmy trochę plan treningów i przygotowań do meczu, żeby nie wpaść w jakąś monotonię. Najgorzej jest wracać po przegranym meczu, bo wtedy człowiek się bije z własnymi myślami, a droga dłuży się niemiłosiernie.
W meczu z GieKSą przełamanie na wyjeździe przyszło.
- To dla nas w ogóle bardzo dobry tydzień. Żeby go okrasić najlepszym z dotychczasowych w tym sezonie, musimy jeszcze ograć u siebie Zawiszę w sobotę. Jak strzelimy bramkę i nic nie stracimy, to będziemy mogli mówić o dużym sukcesie, bo w tym tygodniu strzeliliśmy już w lidze sześć bramek. Myślę, że to jest dobry obraz możliwości mojego zespołu.
Pogoń Szczecin będzie się w tym sezonie liczyć w walce o T-Mobile Ekstraklasę?
- Mam nadzieję, że tak będzie. Myślę, że w tych pierwszych kolejkach moi zawodnicy pokazali charakter i determinację. W naszej grze wciąż jest wiele do poprawy, nie brakuje niedokładności. Pokazujemy jednak cechami charakterologicznymi, że nie odpuściliśmy tej walki o awans i będziemy się liczyć do samego końca.
Widzi pan w tej drużynie mentalność zwycięzców?
- Widzę ją w sobie, a moim zawodnikom najwidoczniej się to też udzieliło. Chcemy wygrywać i chcemy walczyć.
O awansie w Szczecinie mówiło się od dobrych kilku sezonów, ale póki co na zapowiedziach się kończyło.
- To jest trudny temat. Żeby drużyna mogła walczyć o wysokie cele potrzebuje spokoju i wsparcia. Trzeba też mieć świadomość, że nie da się w piłce wszystkiego wygrać. Nie ma drużyny takiej, która wygra wszystko. Możemy grać źle, ale zawsze zwycięstwo, choćby minimalne, przy dopingu kibiców jest możliwe. Wiemy, kiedy zawalamy sytuacje i gramy słabo. Wszyscy w klubie swoje starania kierujemy ku temu, żeby kibice w Szczecinie zaczęli wspierać drużynę.
Zniecierpliwieniu kibiców w oczekiwaniu na sukces trudno się jednak dziwić.
- Ta drużyna jest nowym zespołem, właściwie powstała w lipcu. Zawodnicy dochodzili do nas praktycznie do samego startu ligi. Dziesięć zmian w zespole, gdzieś tam dochodzi jeszcze przepis o młodzieżowcu, którego w życiu nie było. To wszystko wymaga czasu. Od Pogoni się wymaga ładnej gry i myślę, że my to pokazujemy, w szczególności na własnym stadionie. Stosujemy grę kombinacyjną, strzelamy bramki. Mamy bodajże najwięcej trafień u siebie w całej lidze, a te bramki wcale nie są przypadkowe.
Na wyjazdach forma Pogoni na kolana nie powala.
Na tym etapie zawsze są błędy, bo brakuje jeszcze zgrania. Wiem, że od trenera Pogoni oczekuje się, że wchodzi do klubu i robi sukces, albo nie. Ten sukces przyjdzie, jeżeli podtrzymamy dobre nastawienie mentalne do tego wszystkiego, jestem przekonany. My chcemy osiągnąć w Szczecinie sukces. Nie możemy się teraz zachłysnąć, że mamy dwa mecze wygrane z rzędu. Trzeba się skupić na kolejnym meczu i walczyć dalej.
Sukces potrzebny jest Pogoni, ale także panu po tym, co działo się na wiosnę w Kielcach.
- Po pracy w Koronie mogłem siedzieć w fotelu i czekać na oferty. Nie zrobiłem tego, bo uważam, że dobry trener nie boi się podjąć żadnego wyzwania i podejmie się każdej roboty. Akurat wtedy konkretna oferta przyszła ze Szczecina, więc dlaczego miałbym jej nie przyjąć? Nie boję się pracy i nie wstydzę się swojego warsztatu. Na pewno robiąc wynik z Pogonią chcę coś udowodnić.
Kielecki kac długo pana trapił?
- Nie było kaca. Wszyscy pamiętają jakąś wiosnę, ale nie chcą pamiętać, że w całym roku 2010 byliśmy najlepszą drużyną w ekstraklasie i zdobyliśmy więcej punktów, niż mistrz Polski z Poznania. Tego się nie pamięta, a rozpamiętuje coś, co akurat nie wyszło. Nie ma co robić tragedii. Spalonej ziemi w Kielcach po sobie nie zostawiłem, a zespół objąłem w jeszcze trudniejszej sytuacji, niż go zostawiłem. Sentyment zostanie, a Koronie życzę upragnionych pucharów, bo w tej chwili robią wszystko, żeby te puchary były.
Minął rok, a Korona znów plasuje się w czubie tabeli.
- To nie jest dla mnie zaskoczeniem. Przede wszystkim, żeby utrzymać ten stan rzeczy działacze i wszyscy pracujący w tym klubie muszą wyciągnąć wnioski z tego, co jest jeszcze do poprawienia. My będąc wiceliderem przez dziewięć tygodni nie potrafiliśmy wygrać z kimś meczu i skoczyć na pierwsze miejsce. Żal był tym większy, że mieliśmy ku temu 3-4 okazje. Trzeba się nad tym zastanowić i nie powtórzyć błędów sprzed roku. Patrząc na to wszystko z boku, jestem jednak przekonany, że Koronę w tym sezonie stać na duży sukces sportowy.
Co pan w Szczecinie zastał latem?
- Podszedłem do tego w pełni profesjonalnie i choć w czerwcu zawodnicy mieli wakacje, to ja nie przyjechałem się poopalać, ale już pracowałem. Siedziałem całymi dniami w klubie i testowałem zawodników. Wiele godzin też przegadałem z działaczami, o tym, jak niektóre rzeczy w Pogoni wyglądają. Organizacyjnie jest jeszcze wiele rzeczy do nadrobienia, ale w tej chwili nie ma na to czasu. Pociąg jedzie i trzeba dokładać do pieca, żeby ten pociąg jechał dalej. Wszelkie mankamenty będzie można nadrabiać zimą, bo najważniejszy jest teraz wynik sportowy. Bez niego nie będzie się trzeba o nic starać, bo stracimy kolejny sezon.
Póki co jest pan maszynistą parowozu, a nie lokomotywy elektrycznej?
- Jestem bardziej palaczem (śmiech). Muszę cały czas dokładać do pieca, żeby wszystko funkcjonowało jak należy. Jak porządnie przyhajcuję, to ten pociąg może się rozpędzić do naprawdę dużej prędkości.
Przystopuje, jak dobije do miejsca premiowanego awansem?
- Nie ma prawa. Mam taką zasadę, że nie patrzę co kolejka w tabelę i nie pompuję się gazetami. Cały czas mam spokojną głowę. Cel mamy osiągnąć w maju, a o co gramy, to jest jasne. Ponad sześćdziesiąt punktów trzeba zdobyć, żeby zagrać w ekstraklasie. My mamy dopiero niespełna połowę.
Kolejny krok ku temu Pogoń zrobi w meczu z Zawiszą?
- W każdym meczu chcemy ten krok robić, ale mamy na uwadze starą prawdę, że awansu nie zdobywa się meczami z drużynami z czołówki. Trzeba umieć ogrywać drużyny z końca tabeli, a my tutaj mamy dużo do odrobienia.
Lider w Bydgoszczy, to dla pana zaskoczenie?
- Nie, bo w Zawiszy jest bardzo dobra atmosfera na sukces. Drużyna była podobna na zasadzie podobnej do naszej, są w klubie pieniądze, kibice, wsparcie miasta. Zaczęli sezon od zwycięstwa i "załapało", potem trzy punkty ugrali po bramce strzelonej gdzieś tam sekundę przed końcem spotkania. To wszystko tworzy atmosferę.
Ostatnio Zawisza wyraźnie obniżył loty.
- Zanotowali dwie wpadki, ale wpadki każdemu się zdarzają. My też zaliczyliśmy wpadkę z Dolcanem, potem pojechaliśmy na Stróże i odkuliśmy się trochę, bo nie byliśmy zespołem gorszym. Potem zagraliśmy jeszcze bardzo dobre zawody z Bogdanką, które zdecydowanie wygraliśmy. Tak to jest w tej lidze, że nie ma zdecydowanych faworytów i żaden wynik tak naprawdę nie jest zaskoczeniem. Często decyduje dyspozycja dnia i indywidualności, a indywidualności w Pogoni naprawdę nie brakuje.
Obieca pan, że Pogoń w sobotę wygra trzeci mecz z rzędu?
- Nigdy się nie zarzekam. Gramy o trzy punkty, a przed meczem jeszcze nikt nigdy nie wygrał. Trzeba spokojnie do tego podejść.