Walczę o pozostanie w klubie dłużej niż miesiąc - rozmowa z Grzegorzem Szamotulskim, bramkarzem Warty Poznań

Grzegorza Szamotulskiego ściągnięto do Warty awaryjnie, lecz wiele wskazuje na to, że w przyszłości właśnie on będzie pierwszym bramkarzem I-ligowca. W rozmowie z naszym portalem doświadczony golkiper opowiedział o kulisach transferu do Poznania, a także ciekawych przygodach z przeszłości.

Szymon Mierzyński: W ostatnim czasie miał pan mało okazji do gry. Wiosną dwa spotkania w barwach Korony Kielce i to w zasadzie wszystko...

Grzegorz Szamotulski: Starałem się jednak utrzymywać formę. Trenowałem z Dolcanem Ząbki, a także w Nadarzynie i Piasecznie. Cały czas się ruszałem.

Pański wiek - 35 lat - akurat w Warcie nie robi na nikim wrażenia. Piotr Reiss osiągnie niedługo czterdziestkę, jest zawodnikiem z pola, a wciąż odgrywa pierwszoplanową rolę w drużynie.

- Zgadza się. Ogólnie jednak powinniśmy patrzeć na umiejętności, a nie na wiek danego piłkarza. Najważniejsze jest to co prezentuje się na boisku.

Już w debiucie w Warcie widać było, że dobrze wygląda pańska komunikacja z obrońcami. Szybko zatem udało się panu wkomponować w zespół.

- Jeśli chodzi o mecz w Bydgoszczy, to ta formacja zagrała bardzo dobrze, co mnie cieszy. Nie miałem wtedy wielu szans na wykazanie się. To był udany pojedynek pod względem gry defensywnej całej drużyny, bo nie tylko obrońcy wywiązali się ze swoich zadań.

Jaka jest pańska opinia na temat potencjału Warty?

- Jest to bardzo doświadczony zespół, ale na razie nie idzie mu zbyt dobrze. Mam nadzieję, że chociaż końcówka roku przyniesie poprawę. To pozwoliłoby nam zbliżyć się do czołówki.

Patrząc wstecz, dało się zauważyć, że w ekipie z Poznania brakuje charyzmatycznych zawodników. Kiedyś - jeszcze w barwach Amiki Wronki - pełnił pan taką rolę w zespole. Motywował pan kolegów, także poza boiskiem.

- Taki mam charakter. Robię to bez względu na to czy gram, czy też nie. Jeśli chodzi o Wartę, to na razie jestem tutaj na miesiąc. Póki co muszę przekonać trenera i panią prezes, że należy mi się szansa również w rundzie wiosennej.

Czy wiąże pan swoją przyszłość z Wartą, która obecnie jest klubem tylko I-ligowym?

- Chciałbym zostać w Poznaniu, lecz nie wybiegam tak daleko w przyszłość. Życie nauczyło mnie, by skupiać się na tym co jest tu i teraz.

Od czego w głównej mierze zależy pańskie pozostanie w Warcie? Większe znaczenie mają wyniki zespołu, czy może wyłącznie postawa między słupkami?

- Nie określono co będzie decydujące. Umówiliśmy się po prostu, że mam miesiąc na przekonanie trenera do swojej osoby i muszę robić wszystko, by mi się to udało. Ostateczna decyzja zależeć będzie pewnie od wielu czynników, a więc postawy w spotkaniach, na treningach, funkcjonowania w zespole itd.

Marzy pan jeszcze o grze w ekstraklasie? Podobno latem interesowały się panem Legia Warszawa i Widzew Łódź...

- Takie oferty na pewno się nie pojawią, a gdyby nawet, to na razie nie ma o czym dyskutować. Dywagacje nic nie dają. Wolałbym dowiedzieć się co mnie czeka w najbliższej przyszłości.

Pańskie pojawienie się w Warcie było sporym zaskoczeniem. Łukasz Radliński doznał kontuzji i praktycznie dzień później pojawiły się już o informacje o sprowadzeniu pana. Wszystko zatem potoczyło się w ekspresowym tempie.

- Otrzymałem telefon od menadżera Jarosława Kołakowskiego. Dowiedziałem się wtedy, że mam dużą szansę na angaż w Warcie. Niedługo później zadzwonił do mnie trener Artur Płatek. Po konsultacjach w klubie zostałem zaproszony na sparing. Ostatnim krokiem było podpisanie umowy.

Miał pan moment zawahania?

- Nie wahałem się ani chwili. Spakowałem rzeczy i przyjechałem do Poznania. Jestem już przyzwyczajony do takich decyzji, rodzina również. Nie mogłem jej jednak zabrać ze sobą. Póki co moja umowa jest krótka, a dzieci muszą chodzić do szkoły.

Czy w kontrakcie jest zawarta klauzula o przedłużeniu?

- Nie. Umowa kończy się wraz z ostatnim spotkaniem i dopiero później będziemy rozmawiać o przyszłości. Mam nadzieję, że klub zechce mnie zatrzymać i do tych negocjacji dojdzie.

Myśli pan jeszcze o przeszłości? Jest co wspominać, choćby mecz Dundee United - FC Barcelona z 2007 roku, w którym obronił pan rzut karny wykonywany przez Thierry'ego Henry.

- Miło czasem wrócić myślami do takich wydarzeń, ale akurat wtedy sukces był połowiczny. Pierwsze uderzenie udało mi się obronić, lecz przy dobitce już skapitulowałem.

Świetny okres w swojej karierze miał pan też wcześniej, w innym wielkopolskim klubie Amice Wronki. W 2004 roku wziął pan udział w bardzo dziwnym spotkaniu - z Groclinem Grodzisk Wlkp. Silni kadrowo grodziszczanie mieli wtedy miażdżącą przewagę, ale pan dokonywał cudów w bramce i Amica wygrała 1:0. Patrząc na dotychczasowe potyczki Warty, można dojść do wniosku, że zespół potrzebuje właśnie takiego golkipera. Czy dziś Grzegorz Szamotulski jest w stanie rozgrywać tak znakomite mecze?

- Jeśli chodzi o wspomniane spotkanie, to pamiętam je dość dobrze. Czy stać mnie na podobne występy obecnie? Na pewno będę się starał. Rola bramkarza jest taka, że powinien pomagać właśnie w tych najtrudniejszych momentach.

Warta ma jeden z najstarszych zespołów w I lidze. Czy to dobry kierunek?

- Moim zdaniem te proporcje powinny być zbilansowane. W każdej drużynie powinna być równowaga. Wiadomo, że doświadczenie jest bardzo przydatne, lecz trochę młodzieńczej brawury też nie zaszkodzi. Budowanie zespołu w dużej mierze zależy od koncepcji, jaką przyjmuje się w danym klubie. Na pewno jednak nie można mieć jedenastu starszych piłkarzy, albo jedenastu młodzieżowców. Taki układ raczej nie wypali.

Przykład Piotra Reissa pokazuje, że lata mijają, a forma wciąż może być wysoka. To dotyczy zresztą całego pokolenia zawodników. W tej grupie byli niegdyś m. in. Jacek Dembiński i Dariusz Gęsior. Łączy ich to, że przez niemal całą karierę utrzymywali równą i wysoką dyspozycję. Dlaczego pana zdaniem teraz brakuje takich graczy?

- Obecnie mamy zupełnie inne czasy. Kiedyś w szatni każdego klubu panowały określone obyczaje, których dziś już nie ma. Funkcjonowała tzw. "fala", mnie ona też dotyczyła. Młodzi gracze mieli pewne obowiązki, natomiast obecnie nie napompują nawet piłki. Jak ktoś im zwróci uwagę, to idą do prezesa i mówią, że są niszczeni. Jakie były efekty? Więcej zawodników potrafiło latami prezentować wysoki poziom. Piotr Reiss czy Jacek Dembiński to absolutni profesjonaliści. Ten drugi już nie występuje, ale gdyby chciał, to pewnie byłby w stanie pociągnąć swoją karierę jeszcze przez kilka lat.

"Reksio" powiedział kiedyś, że na dobrą dyspozycję piłkarzy w tamtych czasach wpływał też kiepski stan boisk. Nierówna murawa, gorsze warunki do treningu wymuszały naukę techniki. Tymczasem dziś młody zawodnik takich problemów nie ma, przez co wszystko przychodzi mu łatwiej.

- Jest w tym sporo racji. Ja dostrzegam jeszcze inne zjawisko. Ktoś dwa razy dobrze kopnie piłkę, a wy dziennikarze robicie z niego gwiazdę. Kiedyś zaistnieć było dużo trudniej. Warunki do uprawiania zawodu były gorsze, a wejście do zespołu musiało być poprzedzone solidną walką o miejsce w składzie. Dzisiaj interesów zawodników bronią menadżerowie, realia są diametralnie inne. Chcę przy tym zaznaczyć, że wcale nie uważam, że młodzi są słabi. Wśród nich też jest wielu solidnych piłkarzy.

Czy problemy, o których pan mówił, to typowo polska przypadłość?

- Mogę to porównać ze Szkocją, bo tam swego czasu grałem. Gdy byłem w Dundee United, to widywałem młodych zawodników, którzy pastowali buty, czy pomagali kucharzowi albo magazynierowi. Później do zespołu dołączała kolejna grupa i oni przejmowali tę rolę. To była tzw. "fala", o której już wspominałem. Zjawisko nie było złe, bo nie dochodziło absolutnie do żadnej dyskryminacji. Każdy po prostu znał swoje miejsce w szeregu i niejednokrotnie było przy tym dużo śmiechu.

Teraz chyba nie ma o tym mowy...

- Oczywiście, że nie (śmiech). Ja od nikogo nie oczekuję, żeby mi czyścił buty, ale faktem jest, że kiedyś tak było.

Komentarze (0)