Nieudany powrót defensora GieKSy

O wielkim piłkarskim pechu może mówić obrońca GieKSy, Mateusz Kamiński. Gracz katowickiej drużyny w meczu z Wisłą Płock pojawił się po raz pierwszy na boisku po półrocznej przerwie i był jednym z najsłabszych aktorów sobotniego widowiska przy Bukowej.

W GKS Katowice Mateusz Kamiński pełni wyłącznie rolę gracza szerokiego składu. Sporadycznie siada na ławce rezerwowych, jeszcze rzadziej pojawiając się na boisku. Swojej szansy 24-letni obrońca doczekał się w sobotniej potyczce z Wisłą Płock (0:1), wybiegając na boisko w meczu o stawkę po raz pierwszy od 6 listopada 2011 roku.

Zagrał wtedy w wyjściowym zestawieniu GieKSy na mecz z Termaliką Bruk-Bet Nieciecza (0:2), ale boisko opuścił w 71. minucie z czerwoną kartką. Od tego czasu grywał głównie w sparingach i, dla utrzymania rytmu meczowego, w zespole rezerw katowickiego klubu występującym w lidze okręgowej.

Kolejnej szansy w I lidze po ponad półrocznym oczekiwaniu doczekał się w sobotę, ale swojego występu nie mógł zaliczyć na plus. Miał swój udział przy straconej przez śląski zespół bramce, po tym jak nie upilnował Mosarta, a po godzinie musiał plac gry opuścić na skutek czerwonej kartki... obejrzanej przez Witolda Sabelę, za zagranie ręką poza polem karnym, ustępując na boisku miejsca rezerwowemu golkiperowi Jackowi Gorczycy.

- Ręka w tej sytuacji na pewno była, więc "czerwień" wydaje się być słuszna. To nie jest jednak tak, że to wszystko wina Witka, bo my zawaliliśmy tę akcję. Mogliśmy ją przerwać już w środku pola i wtedy nie byłoby potrzeby takiej robinsonady ze strony naszego bramkarza - posypuje głowę popiołem obrońca drużyny z Bukowej.

Po meczu defensor katowiczan nie ukrywał rozczarowania wynikiem. - Przegraliśmy wyraźnie na własne życzenie. Wisła w tym meczu w ogóle nie grała w ofensywie, była nastawiona na strzelenie jednej bramki i potem bronienie wyniku za wszelką cenę. My atakowaliśmy, ale zmasowana obrona rywala owocowała tym, że nasze starania były niejako biciem głową w mur - przyznaje Kamiński.

Mecz dla śląskiej drużyny potoczyć mógł się zupełnie inaczej. Już po pierwszych kilkudziesięciu sekundach GKS mógł objąć prowadzenie po uderzeniu Jana Beliancina z rzutu wolnego. Słowak z ok. 30 metrów przymierzył idealnie, ale pomylił się o centymetry, ostatecznie obijając spojenie słupka z poprzeczką. - Gdyby w tym momencie padła bramka i objęlibyśmy prowadzenie, to jestem przekonany, że ten mecz byśmy wygrali. Wisła musiałaby się otworzyć, a my lubimy rywali, którzy grają bardziej otwartą piłkę, a nie murują własną bramkę - przekonuje defensor GieKSy.

Komentarze (0)