"Zielona Pantera" znowu poluje na piłki - rozmowa z Edwardem Ambrosiewiczem

Po półrocznej przerwie znany bramkarz ponownie walczy o ligowe punkty. - Pewnych rzeczy, na przykład alkoholu, odmówić sobie potrafię. Ale grania nie. Kocham futbol - podkreśla.

W tym artykule dowiesz się o:

Jego kariera trwa już grubo ponad 30 lat. Edward Ambrosiewicz pochodzi z Suwalszczyzny, ale jako młody mężczyzna przeprowadził się na Śląsk i tam osiadł. Bronił barw kilkunastu klubów. Najbardziej znany jest z występów bytomskich Szombierkach. Łącznie rozegrał 100 spotkań w Ekstraklasie (wówczas I lidze).

Z futbolem przez duże "F" już się pożegnał, ale nadal ciągnie go na boisko. Kilka razy zapowiadał definitywne zakończenie kariery. Później wystarczył jeden telefon, jeden trening, jedna prośba... Zawsze zmieniał zdanie. Gdy latem 2014 r. wywalczył z MKS-em Sławków awans do ligi okręgowej, ogłosił: "to koniec". I znów się "złamał".
[ad=rectangle]
50-letni Ambrosiewicz zadebiutował 21 marca w Jedności Strzyżowice, przedostatniej drużynie sosnowieckiej A klasy. Początek był obiecujący, zespół zremisował na wyjeździe z wyżej notowanym MKS-em Poręba 1:1.

Michał Fabian: Kiedyś wspomniał pan, że koledzy śpiewają o panu "Forever young". Zamierza pan pobić rekord w długowieczności grania w piłkę? Marek Bęben, pana kolega po fachu, wystąpił w lidze w wieku 53 lat. W krakowskiej C klasie jest golkiper z rocznika 1936.

Edward Ambrosiewicz: Trzeba by było zobaczyć, jak te mecze wyglądają, czy chodzi o jedno spotkanie, czy o regularne granie. Mnie jednorazowy występ nie interesuje. Gdy w Sławkowie robiliśmy awans, miałem 49 lat i zagrałem 30 spotkań. Dopiero w ostatnim tylko "połówkę", żeby wszedł drugi bramkarz. Idąc do klubu, mówiłem: "jak gram, to komplet". Obojętnie, co się dzieje, czy mnie boli, czy nie. Z bólem korzonków już zdarzyło mi się wystąpić, brałem tabletki i grałem swoje. Zapominałem o wszystkim. Musiałoby być jakieś nieszczęście, połamana ręka, żebym nie zagrał.

Pana kariera to - parafrazując znaną piosenkę - "rozstania i powroty". Jak to się stało, że po pięćdziesiątce znów wrócił pan między słupki?

- Kierownik firmy, w której pracuję, został prezesem Jedności Strzyżowice. Napomknął mi: "słuchaj, może byś przyjechał i zrobił trening dla bramkarzy?". Odpowiedziałem: "nie ma sprawy". Pojechałem na trening, a tam... od razu rozmowa: "a może byś jeszcze spróbował?". No dobra, zgodziłem się. Tylko od razu zastrzegli, że nie mają funduszy na to, żeby mi cokolwiek płacić.

Ciężkiego zadania pan się podjął. Przyjdzie się panu - człowiekowi z przeszłością w ekstraklasie, bronić przed spadkiem z A klasy.

- Pierwsze mecze mamy trudne. Mam jednak nadzieję, że ruszymy z miejsca, zdobędziemy jakieś punkciki, dołożymy następne i wystarczy do utrzymania. Bo ja zawsze gram o coś. Nie gdzieś w środku tabeli, lecz albo o awans, albo o utrzymanie. Nawet ostatnio - w Zrywie Radonia w cuglach uratowaliśmy A klasę, a później w Sławkowie zrobiliśmy awans. Nawet fajnie poszło, bo ten zespół tracił co sezon po 54 bramki, a gdy ja u nich grałem, to raptem 17. Jakieś piętno zdążyłem tam odcisnąć.

Fot. Archiwum Edwarda Ambrosiewicza
Fot. Archiwum Edwarda Ambrosiewicza

Zaczynał pan karierę w Suwałkach. Jakieś rodzinne tradycje?

- Żadnych! Ojciec wręcz zabraniał mi chodzić na treningi. Mówił: "tam kopią po nogach, zrobią ci krzywdę". Mnie piłka cieszyła, miałem do tego smykałkę. W szkole podstawowej przychodzili koledzy starsi o trzy-cztery lata, prosili nauczycielkę, by mnie zwolniła z lekcji na mecz, żebym grał w ich drużynie. Zaczynałem od piłki ręcznej, ale wybrałem futbol. Trafiłem do juniorów Wigier Suwałki. Ten klub był wówczas w III lidze. Bramkarz, legenda Henryk Leonowicz szykował się do odejścia, wzorowałem się na nim. Po jego pożegnaniu wskoczyłem jako następca. Sędziowie z Podlasia podali informację w Warszawie, że jest taki młody chłopak, który wyróżnia się w bramce. Dostałem powołanie na konsultację do stolicy i tak trafiłem do kadry do lat 17. Później przechodziłem przez te kolejne roczniki juniorskie. Byłem trzecim po Józku Wandziku i Jarku Baku. Do seniorskiej kadry już nie dałem rady się przebić.

Może z Legia Warszawa, która bardzo pana chciała, byłoby łatwiej?

- Jeździli za mną, odbierali mnie z meczów, obiecywali złote góry w Warszawie. Trener Kazimierz Górski zaakceptował moją kandydaturę na meczu w Karczewie. Wiedziałem, że jest na trybunach, ale jakoś w tamtych latach nie odczuwałem stresu. Wychodziłem, grałem, nie przejmowałem się tym, że mnie ktoś obserwuje. Dopiero później się bardziej stresowałem, gdy była większa odpowiedzialność za wynik, za rodzinę. Górski przybił pieczęć. "Tak, ten chłopak ma być u nas".

Jak to było z pieniędzmi, które Legia panu wypłaciła?

- Chcieli mnie "zaklepać". Była wstępna umowa, że nie mogę prowadzić rozmów z żadnym innym klubem w Polsce. Dostałem zaliczkę, stypendium za 10 miesięcy z góry. A byłem wtedy w klasie maturalnej. Mówili mi: "skończysz szkołę w spokoju, będziesz trenował z reprezentacją, z nami pojedziesz na obóz". Zgodziłem się.

Ale nigdy pan w Legii nie zagrał.

- Bo pojawiła się propozycja z Szombierek Bytom. W tym klubie szukali następcy Wiesława Surlita, który miał zamiar wyjechać za granicę. Doszło do tego, że do Suwałk przyjechali przedstawiciele i Legii, i Szombierek. Praktycznie w drzwiach się mijali. Zdecydowałem się na Szombierki. Działacze z Bytomia wybili mi z głowy Legię. Mówili, że będę tam rezerwowym, a u nich dostanę szansę gry. Załatwili mi szkołę, powiedzieli, że na wiosnę nie muszę się już uczyć, bo stopnie będę miał powystawiane takie jak trzeba. Tylko mam na maturę przyjechać. Zabrali mnie w "nyskę", takie były wtedy wygody, jechałem na drewnianej ławce z kierownikiem klubu i jakimś dyrektorem. Do Warszawy, bo chciałem Legii te pieniądze oddać. Oczywiście w stolicy się nie zgodzili, zagrozili mi dyskwalifikacją.

Duże to były pieniądze?

- Mogłem za nie kupić na giełdzie malucha. Bodajże 12000 złotych. Inna sprawa, że Szombierki dały mi trzy razy tyle. Wtedy nie orientowałem się dobrze w kontraktach, nie wiedziałem, że można było dostać mieszkanie. W Bytomiu zostałem z dnia na dzień zatrudniony na kopalni. W ten sposób chciano zablokować moje odejście do wojskowego klubu. Dostałem pokój z kuchnią w hotelu górniczym, wyżywienie za darmo, gazety - "Trybuna Robotnicza", "Sport", sprzęt sportowy do dyspozycji. O nic nie musiałem się martwić. Jeśli potrzebowałem jakiś sprzęt RTV, to kierownik miał obowiązek szybko to zorganizować, np. telewizor Ametyst. Musiałem za niego zapłacić, ale był załatwiony w szybkim tempie. Dziś jest wielka różnica między Legią a Szombierkami, ale wtedy były to bardzo równorzędne kluby. W Bytomiu było prościej i szybciej. Przekonałem się o tym, gdy trafiłem - na okres służby wojskowej - do Śląska Wrocław. Tam piłkarze mieli gorsze warunki niż w górniczych klubach.

Zastanawia się pan czasem, co by było, gdyby jednak zdecydował się na Legię?

- Zadaję sobie to pytanie. Pewnie jednak wtedy zostałbym wypożyczony albo wylądowałbym w rezerwach. Tak działo się m.in. z Dariuszem Opolskim czy Mirosławem Dreszerem. Broniłby i tak Jacek Kazimierski. Zadecydował przypadek. Doznałem kontuzji i Legia w końcu mi odpuściła.

Ciężkiej kontuzji...

- Graliśmy w Knurowie mecz kadry młodzieżowej z Czechosłowacją. Doznałem pęknięcia rzepki po uderzeniu kolanem o słupek, co wyeliminowało mnie z wyjazdu na MŚ do lat 20 w Meksyku (Biało-Czerwoni zdobyli na tym turnieju brązowy medal - przyp. red.). Dograłem jednak do końca. Lekarz spojrzał i powiedział: "a tam, rozcięcie". Razem z trenerami i kierownictwem zawinął się do Warszawy. Koledzy z drużyny namawiali mnie: "chodź do baseniku, to ci się poprawi". Zamiast to schładzać, wszedłem do gorącej wody. Opuchlizna była jeszcze większa. Wróciłem autobusem z Knurowa do Bytomia, znalazłem szpital, w którym założono mi gips. W nocy wytrzymać nie mogłem. To "pęczniało". Lekarz klubowy Szombierek, Zbigniew Wieczorek, rozciął mi ten gips, ściągnął masę krwi. Założyli mi gips na nowo i odesłali do Suwałk. Podróżowałem z Leszkiem Błażyńskim, mistrzem Europy w boksie, który też był zawodnikiem Szombierek, a miał rodzinę w Ełku. W Suwałkach w spokoju przygotowałem się do matury. A z Legią sprawa skończyła się tak: stawiłem się na Komisji Dyscypliny w Warszawie, zajechałem w tym gipsie. Legia wtedy dała mi spokój. "Możesz sobie robić, co chcesz" - powiedzieli.

W Szombierkach też chyba nie byli zadowoleni? Dopiero co pana ściągnęli, miał pan być następcą Surlita, szykować się do ligi, a tu tak poważny uraz.

- 1 kwietnia zostałem zawodnikiem Szombierek, odbyłem parę treningów, a 10 kwietnia w meczu z Czechosłowacją pękła mi rzepka. Musieli sobie w Bytomiu pluć w brodę. Tyle załatwiania, tyle zachodu, a tu nie wiadomo, czy jeszcze zagram. Nie dawano mi za dużo szans, że wrócę. Miałem już jednak wspomniany etat górniczy, nie mogli się więc wycofać. Musieli mną pokierować tak, żebym jak najszybciej doszedł do zdrowia. Młody organizm dał radę, szybko chciałem wrócić. Bardzo mi pomógł masażysta Henryk Oczkowski. Musiałem się nieźle prezentować, skoro trener Durniok jesienią dał mi szansę debiutu w lidze. 1 października 1983 r. wygraliśmy z Pogonią Szczecin 2:1.

Dla 19-letniego chłopaka musiała to być wielka sprawa.

- Niesamowite przeżycie, to fakt. Najważniejsze jednak, że w tym wszystkim dawałem sobie radę. Wówczas w naszej I lidze grała większość reprezentantów. Rok po tym, jak na mistrzostwach w Hiszpanii zajęli trzecie miejsce. Spotykało się ich na co dzień. Smolarka, Wójcickiego, Okońskiego, Młynarczyka. Rywalizacja na krajowym podwórku stała na dużo wyższym poziomie. Z Szombierek trafiłem do Śląska Wrocław na czas służby wojskowej. Władze tego klubu chciały, żebym tam został, ale ja nie chciałem.

Dlaczego?

- Ten wojskowy dryl za bardzo mi nie pasował. Trochę też nie ukrywam, że uderzyła mi do głowy woda sodowa. Miałem 21 lat...

Co takiego pan w tym Wrocławiu narobił?

- Trafiłem na rozrywkowe towarzystwo. Darek Marciniak, Paweł Król, Mirosław Pękala. Jak człowiek miał wolny czas, to Wrocław robił wrażenie. Parę razy puściły mi wodze fantazji. Podpadłem i nie chciałem się z tym pogodzić. "Jak to? Ja nie mogę się zabawić?" - pytałem. Nie było niestety kogoś, kto by mnie chwycił za ryj i powiedział: "słuchaj, masz tu wielką szansę". Wróciłem do Szombierek, uznałem, że tam też jest dobrze. Tworzyła się mocna drużyna na miarę awansu do I ligi. Dobrze, że we Wrocławiu poznałem moją przyszłą żonę. Zacząłem poważniej myśleć o życiu. Zaraz po powrocie do Bytomia wzięliśmy ślub. Zaczęliśmy układać sobie życie, to mnie przystopowało.

Skończyły się imprezy?

- W tamtych latach było trochę inaczej. We wtorek dostawaliśmy premie meczowe, szliśmy na ulicę Dworcową do restauracji "Staropolska". Nie było wtedy dziennikarzy, którzy śledziliby zawodników. Nie było paparazzich. Zamawialiśmy placek po bytomsku, po parę piw, a czasem i coś mocniejszego zdarzyło się wypić. Ale środa - stop. Trenujemy. To była normalka. We wszystkich drużynach tak to działało. Nigdy jednak w przeddzień meczu nie sięgałem po alkohol. Choć bywali i tacy, którzy to robili, a niektórym... nawet to służyło.
[nextpage]
W Bytomiu dorobił się pan pseudonimu "Zielona Pantera".

- Zielona - od barw klubowych. Ruch Chorzów to "Niebiescy", a Szombierki to "Zieloni". A pantera? Dobrze się rzucałem, byłem sprytny. No i przede wszystkim odważny w bramce. Nie szanowałem swojego zdrowia. Za szybko ściągałem gips. Gdy miałem złamany nos, po dwóch dniach wychodziłem, trenowałem. W piątek lekarz mi poprawiał nos, a w sobotę trzeba było grać. Masek na twarz wtedy nie było.

O złamanym nosie mógłby pan dużo opowiedzieć.

- To nic takiego. W sumie zdarzyło mi się to cztery razy. W tym raz otwarte złamanie, kości mi powychodziły. To był mecz z Lechią Gdańsk i taki numer: sędzia miał pomagać naszej drużynie. A że Lechia grała na zielono, a my na czerwono, to... sędziemu pomyliły się zespoły. Pomagał w I połowie Lechii. Fryderykowi Dudzie dał dwie żółte kartki. Później sytuacja sam na sam, zawodnik Lechii wypuścił piłkę, odegrał ją do boku, rzuciłem mu się pod nogi, nie mogłem wyhamować, on też rozpędzony... Trafił mnie kolanem w nos. Rzut karny. Nos złamany, ale chciałem bronić "jedenastkę". Mówię: "zostaję na karnego i schodzę". Lekarz na to: "absolutnie". Zmienili bramkarza, Lechia karnego strzeliła. W przerwie awantura: "co ty wyprawiasz, kur**? Miałeś pomagać, a nie przeszkadzać". Sędzia na to: "przecież w zielonych gracie?". "Nie, w czerwonych". Drugą połowę obserwowałem z klubowego budynku, dopiero jak mecz się skończył, wsiadłem w karetkę i pojechaliśmy do szpitala składać ten nos. A wynik? Szombierki, grając w "10", wyrównały, a potem sędzia podyktował rzut wolny pośredni. Strzeliliśmy na 2:1.

Rozegrał pan w Ekstraklasie 100 meczów. Który pamięta pan szczególnie? Był jakiś "mecz życia"?

- Pamiętam debiuty i spotkania przeciwko dużym drużynom - Legii, Widzewowi, Lechowi. Olbrzymia otoczka była w Wałbrzychu, gdzie na mecze Górnika przychodziło po 30 tys. ludzi. Mecz życia? W barwach Śląska Wrocław obroniłem rzut karny wykonywany przez Włodzimierza Smolarka.

Ktoś miał na pana patent?

- Z tych najbardziej znanych napastników raczej nie. Dariusz Dziekanowski strzelił mi tylko dwie bramki, a kilka razy przeciwko niemu stawałem. Gdy Mirosław Okoński szykował się do rzutów wolnych, myślałem tylko, żeby nie stracić bramki. Jemu akurat nie udało się mnie pokonać. Natomiast Tomasz Frankowski strzelił swoją pierwszą (ze 168 - przyp. red.) bramkę w Ekstraklasie w meczu z Szombierkami. Wygraliśmy wtedy na Jagiellonii 3:2. Patent miał za to na mnie Krzysztof Walczak (były napastnik Śląska, Polonii Bytom czy GKS-u Katowice - przyp. red.). Mieszka niedaleko mnie, często się spotykamy. Czy to był sparing, czy mecz mistrzowski, zawsze mówił: "Edek, ty już wiesz. Jedną będziesz miał ode mnie".

Raz także i pan trafił do siatki. W sezonie 2010/11, gdy z Szombierkami walczył pan o awans do IV ligi.

- To był mecz ze Spartą Zabrze, pobiegłem w pole karne rywali i doprowadziłem do remisu. Ciągnęło mnie zawsze do przodu. W meczach towarzyskich czy w gierkach trenerzy wystawiali mnie w polu. Jak się okazało, ten gol ze Spartą i punkt w rozliczeniu końcowym pomógł nam w awansie.

Jednak ostatni mecz tamtego sezonu był niezwykle dramatyczny. Gdyby nie obroniony przez pana rzut karny...

- Musieliśmy wygrać z Uranią Ruda Śląska. W meczu z tą drużyną w rundzie jesiennej też obroniłem karnego. Nawet na Dailymotion jest ta sytuacja. W decydującym o awansie spotkaniu "jedenastkę" strzelał ten sam zawodnik. Fajnie się czułem, miałem też łut szczęścia, obroniłem. Zwyciężyliśmy po ciężkim boju 2:1 i awansowaliśmy. W dawnych czasach już wcześniej byłoby wiadomo, że to spotkanie jest wygrane. Stoły przygotowane, bankiet, wszystko załatwione po linii górniczej. Teraz ryzyko jest zbyt duże. I bardzo się cieszę, że tamte czasy się skończyły. Pomaganie sędziów, podkładanie się zawodników... Były takie mecze, w których uczestniczyłem. Teraz zawodnicy mają spokojne nerwy. Wiedzą, że jak będzie dobra forma i organizacja klubu, to do czegoś się dojdzie. A nie, że awans trzeba robić za wszelką cenę. Za pieniądze i układy.

Miał pan jakieś nieprzyjemności z powodu udziału w takich spotkaniach?

- Nie. Co ciekawe, największe pretensje były pod moim adresem po normalnych meczach, w których popełniłem proste, banalne błędy. Kiedy człowiek się pomylił, to od razu się mówiło: wziął, wziął, wziął. Albo gdy zdarzały się próby dogadania: ktoś mnie zapytał, czy zagramy z nimi na remis. Odpowiedziałem, że nie, bo remis możemy z tą drużyną uzyskać "w ciemno". A potem jednak przegraliśmy. W tym momencie się zaczynało: skoro z nimi rozmawiałem, to na pewno coś kombinowałem, coś wziąłem.

Grał pan z kilkoma pokoleniami piłkarzy. Jak pan się dogaduje z tymi młodymi?

- Jak wchodziłem do drużyny Wigier Suwałki, mając 16-17 lat, to nie wiedziałem, czy starszym zawodnikom mówić "na pan", "na ty", czy bezosobowo. Teraz dystans się skraca. Pozwalam, żeby młodzi piłkarze mówili do mnie Edek. Wygodniej mi tak. W futbolu spotkałem chyba ze cztery pokolenia - to starsze ode mnie, gdy zaczynałem, później moje i dwa młodsze. Różnice? Na pewno baza treningowa jest teraz dużo lepsza. Sprzęt też - do wyboru, do koloru. Widzę, że młodzi zawodnicy chcą zajść wysoko, podchodzą do tego poważnie - odżywki, karnityny, dopasowanie butów. Niestety niewielu z nich wypływa na szerokie wody, bo nie mają tego przebicia. U góry rządzi menago.

Przekazał pan dzieciom zamiłowanie do sportu?

- Moja córka w szkole wyróżniała się w siatkówce, nie było jednak w Bytomiu drużyny ligowej. Do dziś z koleżankami z dawnych lat gra w lidze amatorskiej. Jest także sędzią piłki nożnej. Prowadzi spotkania juniorek, juniorów i trampkarzy jako sędzia główny, zaś w roli asystentki - mecze A klasy. Czasem, jak tylko mogę, jadę z chorągiewką i pomagam jej na linii, tworzymy duet. Córka mnie zaskoczyła, nawet nie wiedziałem o tym kursie sędziowskim. Gdy spodziewała się dziecka i poszła na porodówkę, wszystkie panie czytały "harlekiny" albo książki o gotowaniu, a ona - "Historię piłki nożnej" albo autobiografię Ronaldo. Potem od niej pożyczałem te książki. Natomiast syn uczęszczał na treningi trampkarzy Polonii Bytom, ale szybko tego zaniechał. Umawia się na Orlika, na halę, gra chętnie, piłkę kopnąć potrafi. Czasem mówi: "tato, chodź, pomóż nam". No to idę pograć z 20-latkami. Też mi to sprawia frajdę.

Potrafi pan powiedzieć "nie", kiedy chodzi o futbol?

- Pewnych rzeczy, na przykład alkoholu, odmówić potrafię. Ale grania - nie. Kocham piłkę. Ile razy było tak, że ktoś zadzwonił. Miałem już coś zaplanowanego, a mimo to nie potrafiłem odmówić. Przyjadę, pogram, obojętnie która godzina. Albo na wczasach. Szukam piłki. Jak widzę, że grają, to idę się spytać, czy mogę się dołączyć. Zdarzały się śmieszne sytuacje. Raz grałem na wczasach z żołnierzami, gdzieś nad jeziorem. Ukrywałem to, kim jestem. Pożyczyłem od nich dres. Zaczął się mecz, a oni: "ale ty bronisz, gdzie ty grasz?". Ja na to: "tylko w lidze zakładowej". Chcieli mi załatwić granie w klubie. Odpowiedziałem: "nie, nie, praca ważniejsza". A byłem wtedy... czynnym zawodnikiem II-ligowym. Ale miałem uciechę, że ktoś mnie zauważył i dowartościował!

Wrócił pan do rozgrywek ligowych, nie odmawia amatorom, a do tego jeszcze jest pan trenerem. Jak wygląda pana grafik? Nie ma dnia bez piłki?

- Pracuję w firmie budowlanej jako zaopatrzeniowiec. Wstaję o 5.40, idę na 6.30 do pracy. Jeżdżę samochodem dostawczym, rozwożę ludzi na roboty, zapewniam im materiał, narzędzia, naprawiam zepsute maszyny, dokonuję pomiarów. 8 godzin mija mi błyskawicznie. Po pracy szybki posiłek, a potem treningi. W poniedziałek - Slavia Ruda Śląska. We wtorek - UKS Szombierki. W środę - Akademia Piłkarska Juventus Piekary Śląskie. W czwartek trening w Jedności Strzyżowice. Sobota, wiadomo, mecz ligowy. No i jeszcze w niedzielę gram w Play Arenie (amatorskie rozgrywki organizowane w wielu polskich miastach - przyp. red.). Całe życie z piłką, cały czas w pośpiechu, ale taki jest mój styl, w tym się dobrze czuję. Futbol to miłość, która mi zostanie do końca.

Za 10 lat jeszcze zobaczymy pana w bramce?

- Ooo, tak daleko nie wybiegajmy. Cieszy mnie szeroki odzew, że wracam, że o mnie się pamięta. Ale nic na siłę. Jak będę widział, że nie daję rady, że te piłki mi przelatują, to skończę z graniem. Wiem, że zawodnicy mi tego nie powiedzą. A we mnie się będzie gotowało. Bo jak popełnię błąd, to pierwsze, co robię, to mam pretensje do siebie. Nie szanuję natomiast takich zawodników, którzy szukają winy u innych. Taka sytuacja: ktoś stracił piłkę, ale po drodze było jeszcze trzech zawodników, którzy mogli naprawić błąd. A on drze ryja na tego, który miał stratę... Szukaj błędów u siebie.

Komentarze (1)
avatar
radar77
29.03.2015
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Szacun dla Pana Edwarda.
Brawo dla autora za wywiad.