"Człowieku, skąd Ty się wziąłeś?" - wyjątkowa historia Ernesta Wilimowskiego

Dla jednych zdrajca i folksdojcz, dla innych geniusz. Piłkarz urodzony w Katowicach miał większy potencjał niż legendarny Pele. Niestety, wojna zniszczyła mu nie tylko karierę sportową, ale i życie.

W tym artykule dowiesz się o:

Mistrzostwa świata w Meksyku, 1986 rok. Mecz Argentyna - Anglia, Diego Maradona przejmuje piłkę na własnej połowie boiska i rozpoczyna najsłynniejszy rajd w historii piłki nożnej. Mija pięciu piłkarzy z Wysp Brytyjskich, potem jeszcze bramkarza i pakuje piłkę do siatki. - Gooooooooooool - krzyczą komentatorzy z telewizji całego świata.
[ad=rectangle]
47 lat wcześniej padła jeszcze piękniejsza bramka. W ostatnim meczu polskiej reprezentacji przed wybuchem II wojny światowej Ernest Wilimowski również przejął piłkę w środku boiska, mijał kolejnych Węgrów (a to byli wówczas wicemistrzowie świata!) jak tyczki, położył na ziemi bramkarza, już samotnie biegł w stronę bramki, ale zwolnił, poczekał na obrońców i kiedy już szykowali się do wybicia piłki, "Ezi" leciutko skierował ją do siatki. - Geniusz! - trybuny oszalały. Biało-Czerwoni wygrali 4:2.

Do dzisiaj jest rekordzistą polskiej ligi

Dokładnie 99 lat temu (23 czerwca 1916 roku) w Katowicach przyszedł na świat piłkarz, który wyprzedził epokę. - W historii światowego futbolu mieliśmy wybitnych zawodników: Alfredo Di Stefano, Pele, Diego Maradona, dzisiaj jest Lionel Messi. "Ezi", gdyby nie II wojna światowa, byłby w tym gronie. Nie mam żadnych wątpliwości - nie ukrywa Roman Kołtoń, który od wielu lat bada historię Wilimowskiego.

Urodził się w Katowicach, przy ulicy Francuskiej, w samym centrum miasta. Dzieciństwo spędził na bieganiu za kawałkiem skóry po okolicznych ulicach. Matka, widząc jego talent, postanowiła zapisać go do klubu - FC Katowice (1. FC Kattowitz). Mały Ernest od początku wiedział, że zostanie piłkarzem. Nie było mu po drodze z nauką. W gimnazjum wytrzymał tylko kilka miesięcy. - Daj sobie chłopie spokój - miał usłyszeć od jednego z profesorów. - Nie jesteś stworzony do nauki, nie dasz sobie rady. Idź lepiej na rzemieślnika, przynajmniej będziesz miał zawód.

Wrócił na boisko. W wieku 18 lat zmienił barwy klubowe, zaczął grać w Ruchu Wielkie Hajduki (później Ruch Chorzów). To była świetna decyzja. Zarówno z powodów finansowych, jak i sportowych. Za transfer otrzymał tysiąc złotych, co stanowiło mniej więcej miesięczną pensję listonosza. Sportowo Wilimowski aż czterokrotnie świętował mistrzostwo Polski (1934, 1935, 1936 i 1938), dwukrotnie był królem strzelców całej ligi (1934 i 1936). W 86 spotkaniach zdobył aż 121 goli. Nieprzypadkowo wiele lat później Fritz Walter (jeden z najwybitniejszych niemieckich piłkarzy) powiedział o nim: "to chyba jedyny piłkarz na świecie, który zdobywał więcej bramek, niż miał szans".

Wilimowski był pierwszym piłkarzem, który żył z piłki nożnej, ze sportu. Bo oprócz tego, że grał w Ruchu, czasami stał na bramce hokejowej Sparty Katowice, czy szalał w ataku tego samego klubu, ale w sekcji szczypiorniaka. - Kochał sport, nie mógł usiedzieć pięciu minut w jednym miejscu - mówi jego córka, Sylwia Haarke.

W maju 1939 roku w meczu z Union-Touring Łódź zdobył... dziesięć bramek, co do dzisiaj jest rekordem polskiej ligi. Bardzo szybko został powołany do reprezentacji Polski. Zadebiutował, mając niespełna 18 lat - 21 maja 1934 roku. W sumie w kadrze zdobył 21 goli, w 22 meczach.

Tak gra alkoholik

Na igrzyska w 1936 roku jednak nie pojechał. Oficjalnie ukarano go za alkohol. Nieoficjalnie, nie był ulubieńcem działaczy Polskiego Związku Piłki Nożnej. I wzajemnie. Po jednym ze spotkań Ruchu, w którym wpisał się sześciokrotnie na listę strzelców, krzyczał do dziennikarzy: "Napiszcie, że tak gra alkoholik, niech to dotrze do Warszawy".
[nextpage]Wilimowski rzeczywiście uwielbiał dobrą zabawę i alkohol. Na Śląsku aż huczało o jego kolejnych libacjach po meczach ligowych. Brał życie garściami, był młody, sławny, miał pieniądze. Bawił się również na murawie. Uwielbiał ośmieszać przeciwników. - Pamiętam, jak często ogrywałem bramkarzy, bo zamiast strzelać do pustej bramki, zatrzymywałem się tuż przed linią, krzyczałem do nich i kiedy rzucali się ostatkiem sił, piętą leciutko umieszczałem piłkę w siatce. Kibice na trybunach wiwatowali, coś pięknego - opowiadał.
[ad=rectangle]
- Miałem to szczęście, że widziałem na żywo grę Wilimowskiego - wspomina Bohdan Tomaszewski w reportażu radiowym "Jak pijak grał w piłkę. Ernest Wilimowski i jego historia", autorstwa Daniela Karasia, Norberta Tkacza i Davida Zeisky'ego. - Moim zdaniem to był najbardziej efektowny piłkarz w historii polskiego futbolu.

Cały reportaż wysłuchasz TUTAJ >>

5 czerwca 1938 roku rozegrał mecz, który spowodował, że stał się sławny poza Polską. W meczu 1/8 finału mistrzostw świata reprezentacja grała z Brazylią. Po I połowie przegrywaliśmy 1:3. Od czego jednak ma się w składzie Wilimowskiego? W ciągu sześciu minut doprowadził do wyrównania. Kiedy Peracio znów wyprowadził "Canarinhos" na prowadzenie, "Ezi" tuż przed końcem regulaminowego czasu gry strzelił na 4:4. Dogrywka. W doliczonym czasie gry legendarny Leonidas dwa razy pokonał polskiego bramkarza. Wilimowski odpowiedział "tylko" jedną bramką. 5:6 - Polska odpadła z mundialu.

Po meczu do Wilimowskiego podeszli brazylijscy działacze. - Człowieku, skąd Ty się wziąłeś? Jesteś geniuszem, dajemy ci zawodowy kontrakt, będziesz u nas żył jak w raju, przyjeżdżaj do naszej ligi - przedstawili ofertę.

- Tata podpisał nawet wstępną umowę - zdradziła wiele lat później jego córka. - Po powrocie do kraju okazało się jednak, że to jest niemożliwe, aby wyjechał do Brazylii. Nie dostał pozwolenia.

Jestem Górnoślązakiem

Podczas meczu z Brazylią wpadł w oko Seppa Herbergera, trenera, który prowadził reprezentację Niemiec (III Rzeszy) prawie 30 lat (1936-1964). Podczas II wojny światowej selekcjoner przypomniał sobie o Wilimowskim.

Wojna, która od września 1939 roku obejmowała kolejne kraje, tak naprawdę zniszczyła karierę Wilimowskiego. - Gdyby doszło do mistrzostw świata w 1942 roku, niewykluczone że to nie Pele byłby uważany za najwybitniejszego piłkarza w historii futbolu, a właśnie Wilimowski - przekonuje Andrzej Gowarzewski, autor Encyklopedii Piłkarskiej Fuji, dziennikarz, który przymierza się do napisania biografii "Eziego".

Wilimowski we wrześniu 1939 roku nie chwycił za broń, nie poszedł przelewać krwi za kraj. - Zdrajca - powie część Polaków. Jego sytuacja było mocno zagmatwana. Aby próbować zrozumieć jego decyzję, musimy sobie uświadomić, że ojciec "Eziego" był Niemcem, piłkarz urodził się jako Ernest Otto Prandella, podkreślał, iż jest "Górnoślązakiem", mówił głównie po niemiecku, "godoł" po śląsku. Owszem, grał w reprezentacji Polski, ale jego prawdziwą ojczyzną był właśnie Górny Śląsk.

Kiedy ulokowany w Londynie rząd Polski na uchodźstwie oraz najwyżsi przedstawiciele Kościoła namawiali Ślązaków do podpisywania folkslisty, Wilimowski nie zastanawiał się ani minuty. Podobnie jak zdecydowana większość mieszkańców regionu. Otrzymał niemieckie obywatelstwo, został wcielony do wojska i wyjechał ze Śląska. Selekcjoner reprezentacji Niemiec natychmiast powołał "Eziego" do reprezentacji. Ten nie odmówił. - Ojciec przyjął propozycję, bo to była dla niego jedyna szansa na rozwój sportowy, na dodatek wiązała się z wynagrodzeniem. Jednak najważniejsze, że nie musiał iść na front i ryzykować życia - tłumaczyła w reportażu radiowym córka piłkarza.
[nextpage]Grał w niemieckiej kadrze (w sumie zaliczył osiem meczów, w których strzelił 13 bramek), reprezentował barwy m.in. TSV 1860 Monachium. Stał się częścią niemieckiej historii piłki nożnej. Jeździł również po całej Europie i występował przed żołnierzami III Rzeszy w meczach pokazowych.
[ad=rectangle]
Zmarł w zapomnieniu

W ostatnich latach II wojny światowej grał trochę w Krakowie, potem słuch o nim zaginął, był nawet ranny. Po 1945 roku osiadł na stałe w Karlsruhe, grał jeszcze kilkanaście lat w niemieckich klubach (m.in. Augsburgu czy Kaiserslautern). - Był nawet zawiedziony, że Herberger nie powołał go do kadry na mistrzostwa świata w 1954 roku, które Niemcy wygrali - mówiła podczas jednego ze spotkań w Tarnowskich Górach Sylwia Haarke. - Miał co prawda już 38 lat, ale czuł się na siłach, aby walczyć z najlepszymi na świecie.

Niemcy pisali o nim Ernst Willimowski, on jednak się temu sprzeciwiał. - Nie żaden Ernst, a Ernest i Wilimowski nie przez dwa 'l', a jedno - tłumaczył dziennikarzom. - Nie zniemczajcie mnie na siłę. Jestem Górnoślązakiem. Z krwi i kości.

Ożenił się z Klarą Mehne, założył rodzinę (czwórka dzieci), został urzędnikiem. Nie chciał pozostać przy piłce, odrzucił nawet ofertę pracy z Niemieckiego Związku Piłkarskiego. - Tata miał wielki żal, że jego kariera tak się potoczyła. Czuł bezsilność. Bo co innego mógł czuć człowiek, który nie miał żadnego wpływu na to, że świat opanowała wojna - dodaje jego córka.

Władze komunistycznej Polski wykreśliły go z kart historii. Nazwisko Wilimowski było tematem tabu. - Zdrajca, volksdeutsch, szkop, morderca - w ten sposób o nim mówiono. Nie był zapraszany na uroczystości, nie otrzymywał z Polski żadnych przyjacielskich sygnałów.

Dopiero w 1995 roku działacze Ruchu wpisali go na listę gości z okazji 75-lecia istnienia klubu. Na Cichej o nim nigdy nie zapomniano. Kibice zawsze traktowali go jak bohatera, nawet wtedy gdy władze PRL-u tego zakazywały. Chciał przyjechać, ale nie czuł się najlepiej (miał już problemy nowotworowe z żołądkiem i wątrobą), na dodatek chorowała jego żona.

Zmarł w zapomnieniu - 30 sierpnia 1997 roku. Niemiecka prasa dosłownie dwoma zdaniami odnotowała jego śmierć. Na pogrzebie byli tylko najbliżsi, przyjaciele, znajomi. Niemiecka federacja przesłała kondolencje i wieniec. Polski Związek Piłki Nożnej? Zapomniał o jednym z najwybitniejszych piłkarzy w historii naszego kraju. Mimo że komuniści już nie rządzili naszym krajem, a z nazwiska Wilimowski zdjęto klątwę.

W przyszłym roku - z okazji stulecia urodzin piłkarza - na rynku ma pojawić się powieść autorstwa chorwackiego pisarza, Miljenko Jergovicia. Wilimowski z tym krajem nie miał za wiele wspólnego (może poza tym, że grając w reprezentacji III Rzeszy strzelił Chorwatom trzy gole w dwóch meczach), co świadczy o tym, że talent "Eziego" wykraczał daleko poza granice Polski i Niemiec.

Komentarze (7)
Mo39
23.06.2015
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Haniebny zdrajca, o którym nie powinno się pisać. Prawdziwi Polacy ginęli w Oświęcimiu bo nie chcieli służyć faszystom np. B. Czech i H. Marusarzówna. Gdyby miał choć odrobinę honoru to po wojn Czytaj całość
razorback
23.06.2015
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Zdrajcy żyli, bohaterowie ginęli. Niezależnie od statusu społecznego czy narodowości. 
avatar
Michał Berezowski
23.06.2015
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Garincha = Wilimowski
Najlepszy = Deyna ;) 
Chrupiący Kurczak
23.06.2015
Zgłoś do moderacji
1
6
Odpowiedz
Tak samo było z czerwoną legitymacją. Najwięcej oczerniają ludzi z tamtych lat Ci, którzy nie mają zielonego pojęcia o ówczesnych realiach. 
avatar
GreatDeath
23.06.2015
Zgłoś do moderacji
2
1
Odpowiedz
Przykre jest to, że najwięcej jadu na Eziego wylewają osoby które nie mają pojęcia o sytuacji na Górnym Śląsku w 1939 roku. Gdybyście mieli do wyboru podpisać volsklistę i ocalić rodzinę a takż Czytaj całość