Podczas mistrzostw świata 1974 polska reprezentacja prezentowała styl gry nieosiągalny dla innych zespołów. Futbol ofensywny, szybki, wykorzystujący skrzydła, oparty na nienagannej technice poszczególnych zawodników. - Wśród kibiców, którzy przyjechali na mundial, szybko rozeszła się informacja, że na meczach Biało-Czerwonych nie można się nudzić. Wejściówki na nasze spotkania biły rekordy popularności - wspominał Jacek Gmoch, asystent Kazimierza Górskiego.
Piłka XXI wieku przegrała jednak z deszczem. Ze ścianą deszczu.
[ad=rectangle]
Wylewali wodę z butów
"Czarny koń" MŚ - fachowcy szybko tak nazwali naszą kadrę - w półfinale spotkał się z gospodarzami turnieju. Teoretycznie faworytami byli zawodnicy Republiki Federalnej Niemiec. Trzecia ekipa świata z poprzednich MŚ obawiała się jednak Biało-Czerwonych, którzy grali na niespotykanym luzie. - Niemcy bali się tego meczu. My sobie na korytarzu żartowaliśmy, opowiadaliśmy kawały, oni stali smutni - Zygmunt Kalinowski mówił w książce "Mundial'74. Dogrywka", autorstwa Karoliny Apiecionek.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ten deszcz. Specjaliści od pogody, którzy analizowali potem tę sytuację, doszli do wniosku, że obfite opady na początku lipca (spotkanie zostało rozegrane 3 lipca) to nic dziwnego. Jednak takie oberwanie chmury to już anomalia. - Zaczęło lać kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Siedzieliśmy w hotelu, patrzyliśmy przez okna i żartowaliśmy. Dobrze, że nie jesteśmy z cukru, ktoś powiedział, cały zespół gruchnął śmiechem - opowiadał w jednym z wywiadów Kazimierz Deyna.
Piłkarze nie zdawali sobie tak naprawdę sprawy, co się działo nad Waldstadionem. A tam woda lała się strumieniami. To był dopiero początek problemów. Na chwilę wyszło słońce, jednak deszcz zaatakował ze zdwojoną siłą, tuż przed meczem, podczas rozgrzewki. - Była przepiękna, cudowna pogoda. Świeciło pełne słońce. Wyszliśmy z Gmochem na rozgrzewkę w krótkich rękawkach i nagle napłynęły czarne chmury. W kilka sekund zrobiła się ulewa. To było nie do przewidzenia. Uciekliśmy do szatni - przyznał współpracownik Górskiego, Andrzej Strejlau.
- Jak pierdyknęło, to uciekaliśmy aż się kurzyło - śmiał się Jan Tomaszewski.
- Podjechaliśmy pod obiekt przed meczem i od drzwi stadionu dzieliło nas zaledwie 20 metrów. W kilka sekund udało nam się przebiec ten odcinek, ale to wystarczyło, abyśmy wylewali wodę z butów - pisali wysłannicy "Frankfurter Allgemeine Zeitung".
Kilka łopat, taczek - syzyfowa praca
Co ciekawe, Waldstadion to obecny Commerzbank-Arena (od lipca 2005 nosi taką nazwę) i dokładnie na tym samym obiekcie zagramy 4 września o punkty w eliminacjach do Euro 2016. Z tym że teraz ten niemiecki stadion słynie z charakterystycznego, rozsuwanego dachu. 41 lat temu takiego cuda nie było.
- Próby usunięcia wody spełzły na niczym, bo deszcz ciągle padał (...) Boisko we Frankfurcie zamieniło się w bajoro. Dziś w takich warunkach mecz nie mógłby się odbyć - pisał w artykule "11 mercedesów" na łamach "Rzeczpospolitej" Stefan Szczepłek.
Rozpoczęcie meczu zaplanowano na godzinę 17. Sędzia nakazał jednak organizatorom poprawę warunków. Na murawie pojawiły się dwa walce do zbierania wody, kilka łopat, taczek, grupa porządkowych. Rozpoczęła się syzyfowa praca, zupełnie niepotrzebna. 65 tysięcy widzów obserwowało, jak kilkunastu pracowników próbuje walczyć z żywiołem.
- Pogoda lekko się poprawia, jeżeli dobrze działa tutaj drenaż, a wszyscy mnie zapewniają, że działa, to za pół godziny powinno być już ok - to fragment podsłuchanej rozmowy austriackiego sędziego Ericha Linemayra z jednym z oficjeli FIFA.
[nextpage]
Beckenbauer "oszukał" Deynę
Niemcom zależało na tym, aby mecz się mimo wszystko odbył. Wiedzieli, że do awansu do finału wystarczy im remis, na dodatek grząska murawa podcinała skrzydła biało-czerwonej husarii. Jednocześnie pasowała siłowo grającej ekipie RFN-u. Mieli jeszcze jeden ważny - i co najważniejsze oficjalny - argument. - Wmawiali nam, że na trybuny przyszło 65 tysięcy ludzi i nie można odwołać meczu - wspominał Grzegorz Lato. - Dodawali też, że nie ma terminów, spotkanie musi się odbyć.
[ad=rectangle]
Przypominamy, spotkanie zaplanowano na 3 lipca. Mecz o 3. miejsce odbył się dopiero 6 lipca, finał dzień później. Było więc dużo czasu, aby przełożyć starcie. - Mam trochę żalu do naszych działaczy, że nie naciskali zbyt mocno, aby to spotkanie przełożyć - przyznał Lato w rozmowie z Karoliną Apiecionek. - Wiedzieli przecież, że mieliśmy tyle samo punktów, jednak różnica bramek była na korzyść Niemców. Musieliśmy wygrać.
Półgodzinne opóźnienie, w końcu austriacki sędzia prosi oba zespoły na boisko. Spotkanie się odbędzie. Piłkarze po dwóch krokach mają przemoczone buty, Robert Gadocha, wychodząc na środek boiska, wpada w dziurę i noga po kolano grzęźnie w błocie. - To był basen, nie boisko - komentowali potem dziennikarze.
Grać trzeba. Losowanie, Deyna, jako kapitan Biało-Czerwonych może wybierać: piłka albo boisko. Przy normalnej pogodzie, słońcu, zapytałby Tomaszewskiego, z której strony nie będzie mu świecić w oczy. W takiej sytuacji nie miało to jednak sensu. Wybrał piłkę. To był błąd. Okazało się, że Niemcy przed meczem wypompowywali wodę tylko z jednej strony boiska. Deyna o tym nie wiedział, bo siedział wtedy w szatni. A nikt ze sztabu reprezentacji nie przekazał mu takiej informacji. - Ktoś mu powinien zwrócić na to uwagę - po latach przyznał Władysław Żmuda.
W efekcie kapitan RFN Franz Beckenbauer, wybrał bardziej grząską stronę boiska. Polacy musieli więc na nią atakować. A wiadomo, że jak piłki nie da się podać na dwa metry, bo staje w jeziorze, to nie ma mowy o żadnej ofensywnej taktyce. Niemcy schowali się za podwójną gardą. Czekali. Nie tracili sił.
Deszczówka w buteleczkach?
Gra piłkarzy przypominała bardziej poziom A-klasy, niż walkę o finał mistrzostw świata. Zawodnicy gubili piłkę, potykali się o własne nogi, nie byli w stanie przebiec kilku metrów w szybkim tempie. Kibice z minuty na minutę irytowali się coraz bardziej. Przecież zapłacili spore pieniądze za pokaz wielkiego futbolu, a nie za kabaret. Tak im podpowiadał rozum. Z drugiej strony serce mówiło, że dzięki pogodzie szanse na awans ich ulubieńców do finału rosną.
Kiedy Tomaszewski obronił rzut karny wykonywany przed Uli Hoenessa, wydawało się, że szczęście dopisuje Biało-Czerwonym. Nic z tego. Kwadrans przed końcem Gerd Mueller wykorzystał jedyny błąd polskiej defensywy i wpakował piłkę do siatki. To był koniec naszych marzeń o mistrzostwie świata. - Trzeba to powiedzieć jasno i wyraźnie: przy normalnych warunkach nie mielibyśmy prawdopodobnie żadnych szans z Polakami - przyznał wiele lat po "Wasserschlacht von Frankfurt" ("frankfurckiej bitwie wodnej" - tłum.) sam Beckenbauer.
- Nigdy wcześniej, nigdy później i być może już nigdy w przyszłości nie byliśmy tak blisko mistrzostwa świata jak wtedy, w 1974 roku - powiedział Lesław Ćmikiewicz.
Spotkanie przeszło do historii światowego futbolu. O meczu we Frankfurcie pisali dziennikarze z całego świata, jest on często wspominany przy okazji najważniejszych wydarzeń związanych z mistrzostwami świata. Stał się wręcz kultowy. Jak twierdzi Adam Gusowski z Centrum Dokumentacji Kultury i Historii Polaków w Niemczech, przez wiele lat można było kupić małe buteleczki z deszczówką zebraną z murawy Waldstadionu.
Oto materiał TVP Sport na temat tego spotkania.
Polska - Niemcy 0:1 (0:0)
Waldstadion, Frankfurt
Bramka: Mueller (76).
Widzów: 65.000.
Sędziował Erich Lainemayr (Austria).
Polska: Tomaszewski - Szymanowski, Gorgoń, Żmuda, Musiał - Kasperczak (80. Ćmikiewicz), Deyna, Maszczyk (80. Kmiecik) - Lato, Domarski, Gadocha.
Niemcy: Meier - Vogts, Schwarzenbeck, Beckanbauer, Breitner - Hoeness, Bonhof, Overath - Grabowski, Müller, Hölzenbein.
Zalane boisko Orłom Gorskiego wytrącilo ich główny,strategiczny atut: kontrę najszybszych piłkarzy w turnieju !!1
Niemieckim mułom woda natomiast nie prze Czytaj całość