WP SportoweFakty: Jakie to uczucie odebrać telefon od selekcjonera reprezentacji Polski?
Bartosz Kapustka: - To było duże przeżycie. Wcześniej nie spodziewałem się, że w ogóle może do tego dojść i że mogę jechać na zgrupowanie reprezentacji Polski. Byłem w szoku, ale to było miłe zaskoczenie. Po rozmowie nadal ciężko było mi w to uwierzyć. Na serio ucieszyłem się dopiero dzień później po oficjalnym komunikacie.
Pewnie nie miał pan numeru do selekcjonera. Wiedział pan, że to telefon od Adama Nawałki?
- Trener Jacek Zieliński mówił mi wcześniej, że sztab reprezentacji się mną interesuje, ale nie przywiązywałem do tego wagi, bo nie chciałem się podpalać. Telefon do mnie wykonał trener Zając i jego głos poznałem, bo już wiele razy rozmawialiśmy. On przekazał telefon selekcjonerowi i dzięki temu wiedziałem, że to nie jest żadna wkrętka. Serce mocniej mi zabiło. Przed snem dużo o tym myślałem i nie mogłem się doczekać jutra, ale spałem spokojnie.
Do pierwszej drużyny Cracovii wchodził pan w wieku 16 lat, a w reprezentacji Polski zaistniał, mając 19 lat. To pewnie innego rodzaju, ale też duże przeżycie.
- W wejściu do drużyny dużo pomógł mi Krzysiu Mączyński. Już w pociągu z Krakowa do Warszawy dużo opowiadał mi o funkcjonowaniu kadry i o zasadach w niej panujących, a w hotelu wszystko poszło naturalnie. Wiedziałem, że w reprezentacji jest dobra atmosfera, ale nie wiedziałem, że aż tak fajnie to wygląda. Każdy pomógł mi w tym, żebym czuł się jak u siebie.
Dochodzi pan do 35-letniego Artura Boruca i mówi pan "dzień dobry" czy "cześć Artek!"?
- Powiedziałem już normalnie "cześć". Zresztą to starsi koledzy pierwsi wyciągali rękę i szybko mnie do siebie przyjęli. W kadrze nie ma żadnej hierarchii i podziałów - wszyscy są równi.
Mecz z Niemcami obejrzał pan z trybun, ale w spotkaniu z Gibraltarem już wziął pan udział. Kiedy dowiedział się pan, że będzie w kadrze i doczeka się debiutu?
- Nie zagrałem z Niemcami, ale poczuć z bliska tę atmosferę to było coś. Wszystkiego dowiedziałem się w dniu meczu, choć tego, że będę w kadrze meczowej, mogłem domyślić się już wcześniej, bo ze zgrupowania wyjechali Karol Linetty i Łukasz Piszczek. O tym, że zagram, nie wiedziałem do samego końca, ale przed meczem rozmawiałem z trenerem Nawałką i dał mi do zrozumienia, że mogę zagrać.
O czym pan myślał, kiedy czekał pan przy linii bocznej?
- Wtedy ma się tysiąc myśli. Tuż przed zmianą przemknęło mi przez myśl, że zmieniam Kubę Błaszczykowskiego. "Kurczę, wchodzę za taką postać i jeszcze z dychą na plecach - muszę to udźwignąć" - to mi przeszło przez głowę tuż przed zmianą. Lekki stres czułem, ale on towarzyszy mi przed każdym meczem. To była olbrzymia radość, bo nie dość, że zadebiutowałem w kadrze, to jeszcze na Stadionie Narodowym.
Duże poruszenie wywołało to, że już w debiucie zagrał pan z "10". Jak to wyglądało od kuchni?
- Sam byłem zaskoczony! Nie wierzyłem oczom, kiedy wszedłem do szatni i zobaczyłem swoje nazwisko pod numerem "10". Do tego między "9" Lewandowskiego i "11" Grosickiego. Byłem w szoku i spytałem Pawła Kosedowskiego (kitmana reprezentacji - przyp. red.), czemu mam "10", a on dał mi do zrozumienia, że to trener Nawałka miał na to wpływ.
Nr "10" Kapustka :D pic.twitter.com/L7XC7FfS8g
— MaciejKmita (@kmita_maciej) wrzesień 7, 2015
"Dycha" nie parzyła w plecy?
- Szczerze mówiąc, to się bardzo ucieszyłem, że zagram z "10". Byłem dumny, że mogę zagrać z tym numerem. To w końcu numer szczególny. Koszulkę zostawię sobie na pamiątkę i mam nadzieję, że kiedyś będę z dumą na nią patrzył. Mam nadzieję, że będzie mi przypominała moment, w którym moja przygoda z piłką nabrała tempa.
Kiedy po pana golu cały Stadion Narodowy krzyknął "Kapustka", to...
- ... miałem mega ciary. Zapamiętam ten moment i to uczucie do końca życia.
Czuje się pan już częścią tej reprezentacji?
- Czuję się. Byłem debiutantem, ale nikt nie dał mi tego odczuć. Nie byłem chłopakiem, który stoi z boku. Każdy wyciągnął do mnie rękę. Nie przesadzam, że atmosfera w reprezentacji Polski jest wspaniała. Czuję się częścią tej drużyny, bo mam fajny kontakt z innymi zawodnikami. Duża w tym zasługa selekcjonera, który nad wszystkim czuwa. Trener też przyjął mnie bardzo dobrze.
Gola zadedykował pan rodzicom, a czy pamięta pan pierwszy trening, na który zaprowadził pana tata?
- I to bardzo dobrze. Tacie bardzo dużo zawdzięczam. Od małego zawsze grałem pod domem z rówieśnikami, ale nie myślałem o tym, żeby zapisać się do klubu. Tata niemal siłą zaciągnął mnie na trening Tarnovii, bo wolałem nadal kopać beztrosko pod domem. W końcu dałem się namówić i trafiłem na fantastycznego trenera Krzysztofa Świerzba, który okazał się być bardzo ważną postacią w moim życiu. Miałem chyba sześć albo siedem lat i nie było mojej grupy wiekowej, więc grałem z kolegami o dwa, trzy lata starszymi. Odbijałem się od nich, ale zawsze byłem taki zadziorny, że zawsze wsadziłem nogę, zawsze się przepychałem.
Szybko, bo już w wieku 12 lat przeprowadził się pan z Tarnowa do Krakowa.
- Przeniosłem się do gimnazjum SLOMS w Nowej Hucie, ale kolegów z nowej szkoły znałem już z boiska i ze zgrupowań kadr Małopolski, więc z aklimatyzacją nie było problemu, ale szczerze mówiąc pierwsze dni w Krakowie były trudne. To była dla mnie całkiem nowa sytuacja życiowa, byłem daleko od rodziców i zastanawiałem się, czy to była dobra decyzja, ale pierwszy kryzys pokonałem i później nigdy już tego nie żałowałem. W SLOMS-ie poznałem kolegów, z którymi przyjaźnię się do dzisiaj. W czwartek nawet większą grupą odwiedziliśmy w szpitalu przyjaciela, który miał operację kolana. Na boiskach Krakusa, które były przy internacie, graliśmy nawet po zmroku.
Był pan w Hutniku, ale szybko wrócił pan do Tarnovii.
- W Hutniku byłem tym "nowym" i nie byłem tak ważny dla drużyny jak w Tarnovii. W dodatku miałem wtedy problem z kolanami i były takie mecze, że lądowałem na ławce, więc podjąłem decyzję o powrocie do Tarnovii. Jak się okazało, był to dobry ruch.
Latem 2012 roku z Tarnovii trafił do Cracovii, choć chciały pana pozyskać Legia Warszawa i Wisła Kraków. Co zadecydowało o wyborze Pasów?
- Czynników było wiele. Pierwsze kroki stawiałem w Tarnovii, w której gra się w takich samych koszulkach jak w Cracovii i której tradycja jest bliska tradycji Cracovii. Poza tym chłopcy z Tarnovii mają dobry wzór do naśladowania. Mam na myśli Mateusza Klicha, któremu zawsze bardzo mocno kibicowałem. Długo go nie znałem, poznałem go dopiero niedawno, ale nasi rodzice się znali i wiedziałem, że wywodzi się z Tarnovii tak jak ja. Młodzi zawodnicy Tarnovii, którzy chcą iść gdzieś wyżej, zawsze w pierwszej kolejności patrzą na Cracovię. Istotne było też to, że znałem już Kraków, bardzo dobrze się tu czułem i mam tu też rodzinę.
Jak odbiera pan porównania z Mateuszem Klichem? Punktów wspólnych macie wiele.
- Każdy pisze swoją historię, ale zawsze cieszę się z takich porównań. Kiedy byłem młodszy, to chciałem pójść jego śladem i grać w Cracovii, i w reprezentacji. Teraz Mateuszem jest moim bardzo dobrym kolegą.
Legia kusiła pana do samego końca, bo pamiętam, że już kiedy był pan jedną nogą w Cracovii, zagrał pan w jej barwach na turnieju na Słowacji.
- Legii bardzo zależało, a mi też się tam spodobało, ale wybrałem Cracovię, choć wszyscy dookoła doradzali mi przejście do Legii. Mówiono mi o ścieżce rozwoju, o warunkach w Legii, ale ja bardzo chciałem być w Cracovii.
Zaliczył pan duży przeskok, bo już po miesiącu w Cracovii z drużyny U-17 trafił pan do pierwszego zespołu Wojciecha Stawowego. Z drugiej strony na debiut czekał pan półtora roku.
- Wiedziałem, że w Cracovii mam szansę na szybsze wejście do pierwszej drużyny. Od lat znam się z Krzyśkiem Szewczykiem, który już wtedy był w pierwszej drużynie Cracovii i namawiał mnie na przejście do Pasów. Miałem różne rozmowy z trenerem Stawowym. Jedną bardzo poważną pamiętam do dziś... Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie byłem jeszcze fizycznie gotowy, by grać w pierwszym zespole. Pierwsze pół roku w seniorach to była aklimatyzacja. Wszystko na treningach działo się szybko, a ja miałem jeszcze nawyki z juniorów, żeby potrzymać piłkę przy sobie. To musiało chwilę potrwać, ale byłem cierpliwy i wiedziałem, że w końcu zadebiutuję.
Trener Jacek Zieliński powiedział, że po debiucie poprzeczka poszła panu wyżej i teraz jako reprezentant nie może pan zejść poniżej pewnego poziomu.
- Sam po meczu z Gibraltarem powiedziałem, że zdaję sobie sprawę z tego, że wymagania wobec mnie będą teraz wyższe, ale po to się gra w piłkę, żeby poprzeczka szła coraz wyżej i żeby się rozwijać. Nie obawiam się tego. Jeśli idę do przodu, to trzeba się cieszyć z wyższych wymagań, a nie martwić się tym, że ktoś może na mnie liczyć.
Kolejny krok to wyprowadzka z internatu przy klubie?
- Mi tu jest bardzo dobrze, ale faktycznie niebawem się stąd wyprowadzę. Trzymam się z chłopakami z juniorów i rezerw. Jestem do tego przyzwyczajony, przecież od 13. roku życia mieszkam w internacie. Czas jednak na kolejny krok i zmianę lokalizacji.
Skoro jesteśmy przy zmianie lokalizacji, to jest chyba oczywiste, że Cracovia jest dla pana tylko przystankiem i prędzej czy później wyjedzie pan za granicę. Sprawą otwartą jest to czy prędzej, czy raczej później?
- Twardo stąpam po ziemi i wiem, że teraz jest dla mnie fajny czas i że w ciągu miesiąca moja przygoda z piłką nabrała rozpędu, ale chcę ugruntować swoją pozycję w Ekstraklasie. Dopiero kiedy będę czuł, że będę mógł być ważną postacią w innym klubie, to wtedy będę się zastanawiał nad wyjazdem. Na razie chcę zostać ważnym zawodnikiem Cracovii.
O grze w jakiej lidze pan marzy?
- Kiedyś marzyłem o lidze hiszpańskiej, ale wszystko się zmienia i teraz modnym szlakiem jest Bundesliga. Liga jest mocna, a niemieckie kluby są bardzo dobrze zorganizowane. Ale dopiero kiedy będę miał taki przyjemny ból głowy, to będę się nad tym zastanawiał.
Rozmawiał Maciej Kmita