WP SportoweFakty: Gdyby miał pan jednym słowem określić sytuację Lecha, to bardziej byłby to szok lub niedowierzanie, czy jednak złość, że wyniki w Ekstraklasie są tak słabe?
Marcin Kamiński: Bardziej czuję złość. Nikt się nie spodziewał, że po ośmiu kolejkach będziemy mieć cztery punkty i w tabeli będzie z nami tak źle. Wszyscy czekamy, by nadszedł upragniony moment przełamania. Potrzebujemy jednego zwycięstwa podpartego dobrą grą i poczuciem, że każdy wykonał swoje zadanie w stu procentach. Po każdym spotkaniu mówimy sobie, że następnym razem wpadka nie może się już powtórzyć, ale to trzeba pokazać na boisku. Słowa to jedno, lecz czyny niestety nie idą z nimi w parze.
Wasza gra w meczu z Podbeskidziem nie była zła. Macie jednak ogromny problem ze skutecznością.
- Dokładnie. Myślę, że do momentu utraty gola niewiele można było nam zarzucić. Bardzo się staraliśmy, stwarzaliśmy sporo sytuacji, zabrakło tylko wykończenia. Gdybyśmy trafili do siatki, od razu wyglądałoby to lepiej. Złapalibyśmy luz, wiedzielibyśmy, że już nie musimy gonić wyniku. Stało się jednak odwrotnie, to rywal zdobył bramkę, a u nas doszły dodatkowe nerwy, pojawiło się zniecierpliwienie. Mimo że mieliśmy kolejne szanse, z każdą chwilą było coraz trudniej.
Wytwarza się efekt kuli śniegowej...
- Nad tym trzeba popracować, bo mamy dobry zespół i zawodników, którzy powinni sobie z takimi sytuacjami radzić.
W środku tygodnia zarząd dał wam wyraźny sygnał, że teraz liczy się Ekstraklasa. Wygląda na to, że od obecnych występów w pucharach dużo ważniejsze będzie zapewnienie Lechowi startu w nich za rok...
- Sporo o tym myślałem i powiem tak: puchary to znakomita przygoda, z którą wiążą się fantastyczne wspomnienia. Poza tym to nie zdarza się co roku, my przecież czekaliśmy na fazę grupową pięć lat. Jednak mimo wszystko kwalifikację do tych rozgrywek zdobywa się w Ekstraklasie albo Pucharze Polski i cały czas musimy o tym pamiętać. Nawet w sezonie 2010/2011, w którym wyniki w Europie były wymarzone, nie udało nam się zakończyć rozgrywek na miejscu premiowanym ponownym startem w pucharach. To bolało, nie wypełniliśmy nawet celu minimum. Dlatego co by się nie działo, nie możemy sobie pozwolić na klapę w Ekstraklasie. Nie wyobrażam sobie nawet, żebyśmy po rundzie zasadniczej wylądowali w grupie spadkowej.
Sprawy sportowe to jedno, ale dochodzi też zwyczajny wstyd, jakim jest dla Lecha obecne 15. miejsce. Nie ma się co oszukiwać, to wy i Legia powinniście nadawać ton rywalizacji na krajowym podwórku.
- Pozostaje mi się zgodzić, ale powtarzam jeszcze raz: to wszystko musi znaleźć odzwierciedlenie na boisku. Naszym zadaniem jest wybijanie przeciwnikom z głowy dobrych wyników. Dopóki nie zaczniemy tego robić, to czego byśmy nie powiedzieli, nie będzie to mieć żadnego znaczenia.
Czy można postawić tezę, że teraz mecz z Jagiellonią stał się ważniejszy od tego z Belenenses?
- To trochę zbyt daleko idący wniosek, ale z pewnością mecze w pucharach nie będą smakować dobrze, jeśli w lidze nadal będziemy zawodzili. Puchary to deser, a Ekstraklasa jest chlebem powszednim.
Kibice Lecha poinformowali na swoim forum, że odbyli spotkanie z piłkarzami. Jak ono wyglądało z waszej perspektywy? Atmosfera była gorąca, czy rozmawialiście raczej na spokojnie?
- Kibice mieli pretensje, ale my to musimy zrozumieć. Przegraliśmy sześć ligowych meczów, mamy cztery punkty i znajdujemy się na miejscu spadkowym. Wszyscy są tym rozgoryczeni, więc wiadomo, że gdy do takiego spotkania dochodzi, nie będziemy się na nim uśmiechać. Przekaz był prosty: nasza gra musi wyglądać lepiej.
Czujecie strach przed takimi spotkaniami? Każdy kto zna historię Lecha, wie, że w przeszłości wyglądały one różnie i nie należały do przyjemnych.
- Jestem przekonany, że nigdy nie wydarzy się nic, co stanowiłoby przekroczenie granic. Kibice mają swoje zdanie, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł się zachować tak jak to bywało w latach dziewięćdziesiątych. Wiadomo, kibice są zirytowani, bo nie ma wyników.
Mija pięć lat od ostatnich występów Lecha w fazie grupowej Ligi Europy. Dziś jest pan podstawowym zawodnikiem, wtedy na środku obrony grali częściej Manuel Arboleda i Bartosz Bosacki. Sporo się od tego czasu zmieniło...
- Trudno to podsumować w kilku zdaniach, ale faktycznie różnica jest diametralna. Wówczas byłem 18-latkiem, piłkarzem dopiero wchodzącym do zespołu i tak naprawdę niewiele jeszcze znaczyłem. Mogłem tylko powiedzieć "dzień dobry", nosić piłki i słuchać co mówią inni. Zdarzały mi się też wahania formy, chimeryczne okresy, na które dziś nie mogę sobie pozwolić. Teraz staram się odgrywać większą rolę w szatni. Wiadomo, że kapitanem jest Łukasz Trałka, ale ja też żyję na boisku i chcę stanowić dla niego wsparcie.
Uchodzi pan za dość spokojnego człowieka. Czy w trakcie meczów jest inaczej? Padają słowa, których nie wypowiedziałby pan na chłodno?
- Oczywiście. Gdy rozgrywasz mecz, to działasz impulsywnie, czasem puszczają nerwy i mówi się różne rzeczy. Ważne tylko, by potem - już w szatni - wyjaśnić sobie wszystkie sprawy na spokojnie, przybić piątkę i pracować dalej. Na boisku nie ma czasu myśleć, każdy robi wszystko, by w jak największym stopniu pomóc drużynie. Poza tym warto czasem krzyknąć, bo to działa pobudzająco.
Półtora roku temu w mediach pojawiło się zdjęcie z wakacji, na którym był pan i Mateusz Możdżeń. Wytykano wam wówczas niewłaściwą sylwetkę. Jak pan ocenia takie sytuacje z perspektywy czasu?
- Wtedy nie było to dla mnie przyjemne. Ja w ogóle bym się o tej sprawie nie dowiedział, gdyby nie fakt, że znajomi pisali do mojej dziewczyny. Wróciłem z treningu, widziałem, że coś jest nie w porządku i dopiero wtedy zobaczyłem ten artykuł. Nie było mi łatwo, zwłaszcza że miałem akurat słabszy okres. Od momentu gdy trener Nawałka powołał mnie do kadry na mecz ze Słowacją, moja forma spadła i również dlatego zaczęto się interesować takimi pozaboiskowymi sprawami. Najbardziej jednak bolało mnie to, że zdjęcie wypłynęło do mediów od kogoś ze znajomych. Nie było tak, że obca osoba znalazła to na Facebooku, ktoś to po prostu wysłał. Do dziś nie wiem kto to był i pewnie nawet nie chciałbym wiedzieć. Takie sytuacje jednak hartują, bo poruszenie było naprawdę duże.
O sprawie zrobiło się wtedy głośno i opinie wygłaszali nawet specjaliści od przygotowania fizycznego, którzy podkreślali, że nie każdy - choćby nawet się starał - może mieć idealną muskulaturę.
- Ja sobie zdawałem sprawę, że mogłem wyglądać lepiej. Pracuję nad tym cały czas i efekty są widoczne. Nie jest tak, że przychodzę do klubu, odbywam standardowy trening i wracam do domu.
Rok temu sporo mówiło się o pańskim transferze do US Palermo. Tego lata wiceprezes Piotr Rutkowski wymieniał pana w trójce zawodników, którzy mogą odejść, choć ostatecznie znów do niczego nie doszło. Były jakieś oferty?
- Miałem zapytania z klubów greckich i tureckich, ale uznałem, że to nie jest to, czego oczekuję. Stwierdziłem, że w Lechu będzie mi lepiej. Szykowaliśmy się do walki o Ligę Mistrzów i to też wpłynęło na moją decyzję. Trudno w ogóle mówić o konkretnych ofertach, bo ja nie przejawiałem zainteresowania odejściem.
Pański kontrakt z Lechem wygasa w czerwcu przyszłego roku. Toczą się rozmowy w sprawie nowego?
- Na razie nie. Czekam na rozwój wydarzeń. Jestem długo związany z klubem i nie ukrywam, że choć kiedyś chciałbym spróbować sił gdzie indziej, to w pierwszej kolejności czekam na stanowisko Kolejorza. Gdy je poznam, to będę mądrzejszy. Jestem jak najbardziej otwarty na perspektywę dalszej gry w Poznaniu.
Czy nowa umowa powinna zawierać klauzulę odstępnego? To będzie warunek konieczny?
- Na pewno ma to istotne znaczenie, ale podkreślam, że żadnych rozmów jeszcze nie było, więc podchodzę do sprawy bardzo spokojnie. Czasu jest jeszcze sporo.
Rozmawiał Szymon Mierzyński