WP SportoweFakty: Podczas wygranego 8:0 meczu Polska - Azerbejdżan na trybunach zasiadał skaut Arsenalu, Bobby Bennet. Gorączkowo pytał, kto to jest "ten mały". A gdy dowiedział się, że ma pan 31 lat, skreślił nazwisko Frankowski z notatnika.
Tomasz Frankowski:
Faktycznie, do kadry trafiłem na dłużej dopiero w 2004 roku, choć kręciłem się przy niej już pięć lat wcześniej. Nie mam pretensji, selekcjonerzy najwyraźniej nie widzieli mnie w swoich zespołach, mimo że na boiskach ligi polskiej strzelałem gole seryjnie. Żal mogę mieć do siebie. Z Arsene Wengerem współpracowałem jako 22-latek. W Nagoya Grampus Eight go raczej nie przekonałem.
Był pan zbyt niedojrzały piłkarsko czy osobowościowo?
- Miałem półtora miesiąca, żeby pokazać, ile potrafię. Proces aklimatyzacyjny nie przebiegł pomyślnie. Akurat w Japonii działo się to zbyt wolno w porównaniu z Francją. Nie mam pojęcia dlaczego. Może odczuwałem zmęczenie po sezonie? Tamta część świata była wtedy w okresie największej wilgotności powietrza.
Czyli chodziło o organizm?
- Nie oddychałem tak swobodnie jak w Polsce czy Francji. Do tego strefa czasowa i wszystko było zupełnie inne niż u nas. Nawet największy gwiazdor Nagoya Grampus, Dragan Stojković mówił, że potrzebował pół roku na "odkręcenie się".
Ale z komunikacją było prościej - znał pan francuski.
- Tak, z Wengerem, lekarzami i kilkoma kolegami mogłem spokojnie porozmawiać. Zresztą, to trener był głównym orędownikiem ściągnięcia mnie tam za kontuzjowanego napastnika.
Jaki był Wenger?
- Jako trener mi pasował. Ściągnął do klubu, dał pograć. Zajęcia też mogły się podobać. Facet wiedział, co robi. Nieprzypadkowo zdobył wcześniej z AS Monaco Puchar Zdobywców Pucharów.
Radosław Kałużny opowiadał, że w Chinach irytował go rygor. Musieli kłaniać się trenerowi i układać buty równo z linią.
- A przed wejściem do klubu trzeba było zdjąć obuwie i założyć specjalne klapki. Niuansów mógłbym wymienić pełno. Nie tylko dotyczących samej organizacji zespołu, ale też życia. Nie mogliśmy mierzyć koszulek w sklepach. Zakładaliśmy je do ramion. Czy w klubie coś mnie denerwowało? Nie, choć na przykład masaż odbywał się przez dżinsy. Ewentualnie - zasypywali nogi jakimś proszkiem, chyba talkiem. Nie używali oliwek.
Dlaczego?
- Uważali, że to daje te same efekty, jeśli chodzi o mięśnie. Ja wolałem tradycyjną metodę, bo była po prostu dużo przyjemniejsza. Z ciekawostek zapamiętałem jeszcze prysznice. Odbywały się na siedząco. Mieliśmy małe krzesełka, nad którymi była deszczownica.
Japonia Polakom kojarzy się z ekstrawagancją i technologią.
- Albo liczebnością. Tokio to ogromne miasto. Kiedy tam pojechaliśmy - pierwszy raz widziałem tylu ludzi naraz. Przerażała mnie też ich szybkość w tunelach, gdy szli do metra. Jechałem nawet koleją dużych prędkości - Shinkansen. Robiła wrażenie w 1996 roku.
We Francji odczuł pan przeskok cywilizacyjny jeszcze mocniej? Polska była wtedy bardzo daleko za zachodnią Europą...
- W Jagiellonii Białystok ciągle czegoś na brakowało. Nie mieliśmy wystarczająco sprzętu. Natomiast RC Strasbourg sponsorował Adidas. Wszystko pod ręką. Byli ludzie od pastowania butów, a na wyjazdy zabieraliśmy same kosmetyczki. Torby spakowane czekały na nas w autobusie. Polacy do dziś nie mają takiej obsługi. Zazwyczaj uważa się, że zawodnik musi sam o siebie zadbać.
Odbiła panu palma od tych luksów?
- W życiu. Trener Ryszard Karalus świetnie nas przygotował. Byliśmy mistrzami w wielu kategoriach wiekowych. Znaliśmy swoją wartość i umieliśmy utrzymać koncentrację na wyznaczonym celu. Nikt z nas nie miał prawa powiedzieć, że wejście do klubu zachodniego przerasta go intelektualnie. Do szatni Strasbourga wjechałem pewny siebie. Zaakceptować mnie musieli, ponieważ od początku zdobywałem bramki. Może ktoś tam ze mnie żartował, a ja jeszcze tego nie rozumiałem.
Trener Karalus i jego szkolenie - to był odpowiednik nowoczesnej mini-akademii tamtych czasów?
- Chłopcy, którzy u niego trenowali, mogą potwierdzić: świadectwo szkolne niesione do niego ważyło dużo więcej niż niesione do domu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że za trójkę będzie bura.
Na wywiadówki też chodził?
- Do mnie nie, ale później - u chłopaków z technikum budowlanego - bywał "duchem". Technikum było powiązane z klubem, a on od dyrekcji wiedział niemal wszystko. Sam nie uczyłem się też wybitnie. Uczniem byłem trójkowo-czwórkowym. Wykręcałem się przed trenerem, że dla mnie najważniejsza jest piłka. I boiskiem też mogłem się jakoś obronić. Strzelałem dużo goli.
Podejście Kalarusa zmotywowało pana do nauczenia się języka francuskiego?
- Nie. Klub tego wymagał. Musiałem chodzić do szkoły dla dyplomatów trzy-cztery razy w tygodniu. Te lekcje dawały mi naprawdę sporo.
Długo się pan uczył?
- Po pół roku udzieliłem pierwszego wywiadu, który do dziś mam nagrany na kasecie VHS. Byłem przeciwieństwem Irka Jelenia, który przez cztery lata nie mógł tego zrobić. Druga sprawa, że pojechałem do Francji sam. Musiałem szukać jakiegoś kontaktu z ludźmi.
Wyjechał pan z Polski ukształtowany mentalnie?
- Tak i nie. Zostaliśmy przygotowani na wiele rzeczy, ale widziałem mnóstwo nowości. Choćby książeczka czekowa, której wypełnić nie umiałem. Kwoty netto - brutto dopiero tam poznałem. Ogólnie załatwienie czegokolwiek w banku mnie przerastało. Myśmy w 1993 roku tego wszystkiego jeszcze nie znali jako kraj.
Coś jeszcze pana zdziwiło?
- Długość jedzenia posiłków. U nas raz-raz. A tam - przebieranie, wybieranie. A to kawka inna. Może nie ten serek? Rany boskie, obiad trwał półtorej godziny. Zjadłem pierwsze danie i musiałem długo czekać, nim na stole pojawiło się drugie. A oni celebrowali każdy kęs.
Skończył pan pierwszy i patrzyli jak na dziwaka?
- Nie, bo kelner wcześniej nie przynosił. Musieli zjeść wszyscy. Legenda Auxerre, Guy Roux mimo że jako Francuz to akceptował, to na zgrupowaniach przedmeczowych ustalił z hotelarzami, że mają wszystko serwować błyskawicznie, bo jeśli obiad będzie trwał dużej niż 45 minut, to on jako klub nie zapłaci rachunku.
A moda? Francja-elegancja?
- Za pierwszą wypłatę kupiłem sobie spodnie Levis 501. Taka była moda, więc musiały znaleźć się na moim tyłku. W Polsce ciężko było je kupić, ale ja sobie kupiłem. Nie żebym był jakimś modnisiem. Śmiali się z moich adidasów założonych do dżinsów, bo tak się przecież nie chodzi. Tylko mokasyny. Adidasy nosimy do dresów. Oczywiście w Polsce mój zestaw nadal byłby normalką.
[nextpage]Jeśli chodzi o reprezentację - zaistniał pan w niej dopiero kilka lat po powrocie do kraju.
- Trochę się obawiałem, że nie dałem nic kadrze jako 25-latek, więc dlaczego miałbym dać jako 30-latek? Zdawałem sobie sprawę, że szansa będzie tylko jedna. Raczej jej nie wypuściłem.
Czuł się pan troszkę bardziej staro niż koledzy?
- Nie. Nawet w Jagiellonii nie dawałem po sobie tego odczuć dużo młodszym kolegom, choć w treningu piłkarskim - szczególnie biegowym - odstawałem co nieco.
A ma pan żal do Pawła Janasa za brak powołania na mistrzostwa świata w 2006?
- Nie. Minęło już prawie 10 lat od tamtego czasu. Nie umiem chować urazy tak długo, choć pewnie gdyby usiadł przede mną, czułbym lekki niesmak. Nie miał powodów, by tego nie zrobić.
Ani pan ani on nie miał do siebie jakiejś awersji?
- Mogę mówić za siebie, ja nie miałem. Mimo że usłyszałem za pośrednictwem mediów kilka docinek ze strony selekcjonera. Forma rosła, zdobyłem bodaj dziesięć goli w siedmiu meczach, a on wychodził do dziennikarzy i mówił: "W tej Wiśle to i ja bym tyle bramek strzelił".
A jak już powołał?
- To dotarł do mnie sygnał od dziennikarzy na zasadzie: "chcieliście Frankowskiego, macie Frankowskiego". Otrzymałem dużą pomoc od Macieja Skorży i Wiślaków, więc nie czułem się odtrącony. Wygraliśmy dwa mecze - z Austrią i Walią, a ja znów trafiałem do siatki. Dałem wystarczająco dużo argumentów, by selekcjoner nie miał wyboru. Musiał mnie powoływać - aż do mundialu.
Jakoś to wyjaśnił?
- Nigdy. Miał prawo i nie powołał, zawsze można się wytłumaczyć słabszą formą.
Ale można też powoływać piłkarzy za zasługi albo - bo dobrze funkcjonują w zespole.
- I u Adama Nawałki znaleźlibyśmy takie osoby. Sebek Mila czy Sławek Peszko nie są w najlepszej dyspozycji, a selekcjoner znalazł dla nich miejsce. Janas ten temat uciął. Powiedział, że jeśli nie będziemy w świetnej formie, to nie zagramy. A na ławce kogoś wyglądającego słabo trzymać nie chciał. Byłem zły maksymalnie dwa lata, choć było w tym trochę mojej winy. Wyjechałem do Anglii z przeświadczeniem, że po świetnej grze w Polsce i Hiszpanii tam też będzie dobrze. Nie było. Fizycznie sobie nie poradziłem. Byłem trochę zbyt wolny, nieprzygotowany. Wrzucono mnie w wir Championship. Trener Glen Hoddle na początku dał mi grać we wszystkich meczach. Spirala się nakręciła, a ja nie dawałem rady.
Marcin Wasilewski mówił, że w Anglii każda dziewiątka to koń.
- Coś w tym jest. Miałem nadzieję, że poradzę sobie sprytem jak Andy Johnson, który miał być naturalizowanym Polakiem, czy Michael Owen. Nic z tego. Moja forma kulała, a na wielki turniej nie pojechałem.
Był pan, ale sześć lat później - w nietypowej roli trenera napastników, który jeszcze sam grał.
- Franciszek Smuda chyba chciał uciąć w ten sposób spekulacje, czy będzie mnie powoływał, choć sądząc po mojej formie ligowej - miałby na to argumenty. W 2011 zostałem królem strzelców Ekstraklasy. Spokojnie mógłbym wchodzić na podmęczonych rywali. W 2010 roku, kiedy Smuda proponował mi tę rolę, chyba nie przypuszczał, że podczas mistrzostw będę jeszcze czynnym piłkarzem.
Co właściwie robił pan w reprezentacji?
- Treningi u Smudy trwają maksymalnie 70 minut, więc ja i drugi asystent Jacek Zieliński dzieliliśmy zawodników na pół - ofensywni i defensywni. Moja ekipa szła ćwiczyć warianty ofensywne, a drugą grupkę zabierał Jacek. Ta praca dała mi satysfakcję.
Ciekawe doświadczenie?
- Bardzo. Sprawiało mi to radość, nie musiałem pokazywać piłkarzom, jak mają się ustawić. Wystarczyło tłumaczyć drobne szczegóły. O ile między sparingami nie było czasu, o tyle przed samym Euro przeprowadziliśmy mnóstwo zajęć. Mieliśmy na nie 40 dni. Efekt? W sumie mecze towarzyskie raczej wygrywaliśmy, ale Euro nie wyszło, jak byśmy sobie tego życzyli, choć gdybyśmy pokonali Czechów, znaleźlibyśmy się w ćwierćfinale.
Ale chyba też cenna lekcja. Poznał pan pracę trenera od środka i to podczas mistrzostw Europy.
- Piłkarz musi koncentrować się tylko na grze, a szkoleniowiec musi mieć w głowie wszystko. Od jego fochów po taktykę, czy przygotowanie motoryczne. Musi przygotować trening, przeprowadzić go, a potem jeszcze przeanalizować. Nie chciałbym być teraz w skórze choćby Macieja Skorży.
[nextpage]Podobno Smuda chciał pana ściągnąć do Wisły Kraków, kiedy ostatni raz został jej trenerem.
- Nie kojarzę. Pewnie kilka meczów jeszcze bym wytrzymał, ale miałem już dość. Dzieci rosną, a ojciec pół tygodnia poza domem.
Bierze pan udział w projekcie "Wisła Kraków to moja historia". Powiedziałbym, że dość pokaźna: pięć mistrzostw, dwa Puchary Polski, puchar ligi, superpuchar i trzy korony króla strzelców.
- Tłuste lata. Wisła mnie ukształtowała. Dołączyłem do niej, zdobyłem trofea i odszedłem. Zabrakło tylko wisienki na torcie - Ligi Mistrzów. Do dziś nie mogę odżałować meczu z Panathinaikosem Ateny. Mieliśmy Greków na widelcu, ale błąd sędziowski wszystko przekreślił. Pobyt przy Reymonta 22 wspominam bardzo dobrze.
Ale były momenty złego zarządzania.
- Nie mieliśmy powodów do narzekań. Łatwiej było negocjować z Bogusławem Cupiałem, kiedy wygrywaliśmy.
Ale z trenerami miał pan kilka scysji...
- Siedem lat spędziłem, ponad 2500 dni. Przez tyle czasu musiało się coś dziać. Choćby Adam Nawałka, który przesunął mnie do drugiego zespołu. VfB Stuttgart bardzo mocno się mną interesował i chciałem porozmawiać z trenerem w cztery oczy. Potem zremisowaliśmy jakiś mecz, a on zaczął mi ten Stuttgart wypominać przy wszystkich - że niby myślę o transferze zamiast graniu. Nie było to potrzebne. Odpyskowałem. Innym razem dyrekcja zażądała odsunięcia Frankowskiego za czasów Marka Kusty. Miał podpisać papier, że się zgadza. Niestety - zrobił to. Takie tam drobnostki z perspektywy czasu.
Na koniec kariery był pan przygotowany?
- Przez to, że grałem w piłkę do 38., a nie tylko do 33. roku życia - jestem dziś spokojniejszy. Właśnie koło trzydziestki zacząłem się zastanawiać, co dalej. "Jeszcze chwila i koniec" - myślałem. Finisz przeciągałem z roku na rok, bo zdrowie dopisywało.
Ma pan jakiś konkretny pomysł?
- Cały czas coś realizuje pod kątem życia po piłce. Mam dużo więcej czasu dla rodziny. Życie piłkarza jest fajne, ale w pewnym momencie męczy. Gdy miałem jakieś 35 lat, przyszło znużenie.
Jacek Krzynówek musiał odciąć się od piłki na dwa lata.
- Jestem odseparowany od pracy przy futbolu, ale lubię oglądać mecze. Chodzę na Jagiellonię, na Wisłę, na Legii też bywałem. Tego bycia wewnątrz jeszcze mi nie brakuje. Prowadzę szkółkę z Mirkiem Szymkowiakiem. Odpowiadam za organizację. Czy wrócę? Nie wykluczam. Podchody były ze strony kilku klubów. Niektórzy nawet wskazywali pole działania, na którym mógłbym funkcjonować. Nie ukrywam, że wolałbym zostać bliżej domu. Oczywiście teraz pracy też nie brakuje. Mam swoje przedsięwzięcia.
Czyli nie skaut.
- A dlaczego? Skaut wbrew pozorom nie podróżuje aż tyle. Pion organizacyjny jest bardzo interesujący. Sportowy mniej. Trener i jego sztab są w ciągłych rozjazdach, a po trzech miesiącach może okazać się, że zarząd przestał w nich wierzyć i zostają na lodzie.
[b]Rozmawiał Mateusz Karoń
[/b]
Majdan: jeśli ktoś potrzebuje twardej ręki to jest słaby