Podział punktów to sztuczny problem

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP
PAP
zdjęcie autora artykułu

Dyskusja o reformie Ekstraklasy staje się irytująca. Dziś to, jutro tamto, a za tydzień coś innego. Każdy ciągnie w inną stronę. Największym nieporozumieniem jest wskazywanie, że głównym problemem okazał się podział punktów po fazie zasadniczej.

W tym artykule dowiesz się o:

Zacznijmy od tego nieszczęsnego podziału. Tu jest najwięcej przeciwników, którzy często podnoszą argument, iż podział punktów nie ma nic wspólnego z ideą sportu. Piłkarz Legii Marek Saganowski powiedział nawet, że to okradanie piłkarzy. To klasyczne emocjonalne bicie piany. W historii futbolu jest wiele przykładów rozmaitego "punktowania". Jeszcze w połowie lat 90. za wygraną przyznawano 2 punkty. Wcześniej, pod koniec lat 80., by uatrakcyjnić rozgrywki wprowadzono 3 punkty za wygraną 3 bramkami lub więcej. Przegranemu wówczas odejmowano punkt. Czy służyło to bardziej uatrakcyjnieniu czy też ustawianiu meczów? Wiedzą ci, którzy wprowadzali. W końcu wprowadzono obecny system 3 punktów za wygraną. Ma to promować ofensywną grę. Ale kto powiedział, że za 20 lat nie będzie 5 punktów za wygraną i 2 za remis? Albo 1,5? W koszykówce punktowane są nawet porażki, zaś w piłce ręcznej punkty przyznawane są w systemie, który kiedyś stosowany był w piłce nożnej. Punkty przyznawane za wyniki to sprawa bardzo umowna. Dziś jest tak, jutro inaczej. Nie istnieje żadna odnaleziona w starym grobowcu święta księga punktów, która mówi, że tak jest dobrze a inaczej źle. Najważniejsze, że na starcie są równe szanse, że nikt nie zabija tak naprawdę istoty sportu. Proporcje między punktami za wygraną, remis i porażkę są wyraźne i zachowane. Reszta jest mniej istotna. Nie jestem wielkim fanem reformy Ekstraklasy. Gdy ją wprowadzano, pisałem, że jest to tylko działanie pozorowane. Problem polskiej piłki nie leży w tym, czy gramy fazę play off, czy dodatkową rundę dla najlepszych. Problem leży u podstaw. Ale wprowadzenie przepisów, które zmuszą kluby choćby do prowadzenia Akademii Młodzieżowych, które poprawią jakość szkolenia trenerów w Polsce, jest zbyt dużym wyzwaniem dla Ekstraklasy i dla PZPN. Lepiej zrobić tak zwaną reformę. Dodać dwie kolejki, odjąć pięć, pomnożyć przez trzy, przesunąć coś z wiosny na jesień albo z jesieni na wiosnę. I nazwać to wielką rewolucją w piłce. Reforma miała być zabiegiem marketingowym. Miało być więcej dni meczowych, a więc większe wpływy dla klubów. Gdyby to było takie proste, pewnie Niemcy też dodaliby kilka kolejek. Nam brakuje konsekwencji, nie mówiąc o umiejętności fachowego przewidywania. Te wszystkie reformy tworzą ludzie od marketingu albo tak zwani klasyczni działacze. A już Len Shackleton, znany angielski piłkarz, w biografii wydanej w roku 1956 umieścił rozdział "Wiedza przeciętnego dyrektora klubu na temat futbolu". Rozdział zawierał pojedynczą niezapisaną kartkę. I wszędzie na świecie jest tak samo. Reforma dała dłuższe granie w piłkę (9 miesięcy w roku zamiast 7,5). Były prezes Ekstraklasy Bogusław Biszof argumentuje jeszcze, że dzięki niej jest mniej drużyn walczących o nic, bo każdy chce być przynajmniej w pierwszej ósemce. Największym minusem wydaje się być zabicie rywalizacji na jej wstępnym etapie. Najlepsze zespoły nie wkładają w grę maksimum, bo wiedzą, że i tak z czasem odrobią straty do czołówki. Na inny problem, równie ważny, zwraca uwagę Michał Probierz. Trener Jagiellonii zawsze powtarzał, że polskich klubów nie stać na 37 meczów w sezonie. Ich kadry są nie są wystarczająco szerokie. Dziś już wiemy, że w kolejnym sezonie reforma również będzie obowiązywała, ale co dalej? 1. Zwiększenie liczby drużyn do 18. Plus: zachowanie większej liczby meczów. Minus: nie ma tylu dobrych drużyn w Polsce. Poza tym byłoby też mniej pieniędzy do podziału, a więc w dalszej perspektywie zwiększanie liczby drużyn jest niekorzystne. 2. Zmniejszenie liczby drużyn do 14 albo 12. Plus: więcej pieniędzy do podziału, więcej atrakcyjnych spotkań, ale na to raczej nie zgodzą się małe kluby wiecznie zagrożone degradacją. Poza tym jesteśmy 40-milionowym krajem o dość dużej powierzchni, wiele sporych ośrodków zostałoby bez piłki. To ostatnie rozwiązanie będzie prawdopodobnie się starała forsować warszawska Legia. Jej właściciele wychodzą z założenia, że dla ligi lepszym rozwiązaniem jest kilka silnych ośrodków niż kilkanaście średnich. 3. Pozostawienie ligi w starym kształcie. 16 drużyn i 30. kolejek ma jeden zasadniczy minus: za mało spotkań. Powrót do 16 drużyn byłby przyznaniem się do błędu i okazaniem słabości organizacyjnej. Maciej Wandzel, jeden z udziałowców Legii, twierdzi, że obecny kształt ligi miał być przejściowym. Ale przejściowym do czego? Nie ma dalekosiężnego planu. Się zrobi i się zobaczy.

Źródło artykułu: