Patryk Tuszyński: Wierzę w wyjazd na Euro

Zdjęcie okładkowe artykułu:  /
/
zdjęcie autora artykułu

Po transferze z Jagiellonii do Rizesporu zniknął z radarów. Leczył kontuzję, później walczył o minuty na murawie. W grudniu swoimi golami Patryk Tuszyński przypomniał jednak, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w walce o Euro 2016.

- Boże Narodzenie spędziłem w tym roku dość specyficznie. Ostatnia kolejka rundy jesiennej wypadała w drugi dzień świąt, nie mogłem wrócić do Polski - mówi "Piłce Nożnej" Tuszyński.  - Pierwszy raz w życiu święta spędziłem poza domem, tylko z moją żoną.

Piłka Nożna: Rozumiem, że tym razem obyło się bez pierogów?

Patryk Tuszyński: Wiedzieliśmy, jak spędzimy święta, przygotowaliśmy się na nie wcześniej. Podczas ostatniej wizyty w Polsce zaopatrzyliśmy się w najpotrzebniejsze produkty, na przykład suszone grzyby, więc z potrawami daliśmy sobie radę. Opłatek też się znalazł, więc wszystko odbyło się, jak należy, czyli po polsku.

Prezent na święta sprawiłeś sobie sam: najpierw trafiłeś w pucharze Turcji, a w ostatniej ligowej kolejce wyszedłeś w pierwszym składzie i też zdobyłeś bramkę. W końcu wypracowałeś formę, która pozwoli ci zacząć rundę wiosenną w pierwszym składzie?

- Jest za wcześnie na wyciąganie takich wniosków. Ważne, że we wszystkich meczach pucharowych, a także w meczu ligowym, o którym wspomniałeś, dostawałem szanse grania na mojej nominalnej pozycji. I w każdym z tych spotkań albo sam wpisywałem się na listę strzelców, albo zaliczałem asysty. Natomiast w lidze, gdy już dostaję szansę występu, wchodzę na boki pomocy. Dzieje się tak, bo trener ma duże zaufanie do Leo Kweuke, pierwszego napastnika, który strzela dużo goli i muszę szczerze przyznać, że jest bardzo dobrym piłkarzem. W ostatniej kolejce jesieni mogłem zagrać od pierwszej minuty jako napastnik, bo on pauzował za kartki. I bardzo dobrze, że udało mi się zdobyć gola. Pokazałem trenerowi, że walczę o skład i depczę Leo po piętach.

Zdajesz sobie sprawę, że w połowie jesieni w Polsce zaczęły się pojawiać opinie, że niepotrzebnie wyjechałeś do Turcji, bo po transferze zupełnie zniknąłeś z radarów?

- Taka jest już polska mentalność, że każdy chce wyrazić swoją opinię. Nie przejmuję się tym, bo każdy, kto powinien, doskonale wiedział, jaka była prawda. Niemal od razu po transferze złapałem kontuzję, przez którą w ogóle nie trenowałem do połowy września. Później trzy tygodnie ćwiczyłem indywidualnie, a dopiero po tym czasie trener zabrał mnie na ławkę i w miarę upływu czasu dawał regularnie grać. Powoli wracam do optymalnej dyspozycji, najważniejsze, że wszyscy w klubie, szczególnie po ostatnich meczach, są ze mnie zadowoleni.

Często zdarza się, że piłkarz po wyjeździe z polskiej ligi nie może zaliczyć sezonu bez urazu, bo nie wytrzymuje fizycznie. Kontuzja była wynikiem większych obciążeń treningowych?

- Na pewno jakiś wpływ na taki obrót spraw miał fakt, że w 2015 roku w ogóle nie miałem wakacji. Gdy skończyliśmy sezon z Jagiellonią, od razu zostałem powołany na zgrupowanie kadry. Reprezentacja skończyła się 20 czerwca, a ja zamiast na urlop, udałem się prosto na treningi Jagiellonii, bo 2 lipca graliśmy pierwszy mecz w europejskich pucharach. Do Turcji przyjechałem na początku sierpnia, więc temperatury były tu bardzo wysokie, na treningu nie było czym oddychać. Organizm do takich warunków nie był przyzwyczajony, a zajęcia na początku były bardzo ciężkie. Wszystko się na siebie nałożyło. Dzisiaj jestem też o tę sytuację mądrzejszy, trzeba bardzo dużo pić podczas treningów, o wiele więcej, niż w Polsce.

Trudno jest wrócić do składu po dwóch miesiącach nieobecności, na dodatek w klubie, w którym na każdej pozycji trener ma po dwóch-trzech zawodników.

- Jeszcze w trakcie rehabilitacji trener ze mną dużo rozmawiał. Przygotowywał na to, że nie będę miał łatwo, choćby dlatego, że ufa Kweuke. Powtarzał mi, żebym się nie denerwował, spokojnie pracował nad formą, a w odpowiednim czasie będę dostawał swoje szanse. Dowodem na to, że trener jest ze mnie zadowolony, są mecze, w których daje mi grać na bokach pomocy, mimo że na tych pozycjach jest po dwóch albo trzech zawodników sprowadzonych do klubu jako skrzydłowi. Mowa tutaj nawet o reprezentantach swoich krajów, na przykład Turcji czy Iraku.

Nie miałeś choć jednej chwili, w której pomyślałeś, że wyjazd do Turcji był błędem?

- W ciężkich momentach różne myśli przelatują przez głowę. Nie chciałem jednak, żeby ktoś mi później wyrzucał, że poszedłem do Turcji, skasowałem pieniądze, nie zaistniałem i wróciłem do Polski ze spuszczoną głową. Nigdy się łatwo nie poddawałem, życie w przeszłości doświadczyło mnie odpowiednio, jestem zahartowany. Nawet w Ekstraklasie musiałem się mocno przemęczyć, zanim ktoś mi zaufał. Nie załamuję się po drobnych niepowodzeniach. Myślę, że wyszedłem już na prostą. Teraz chcę w Turcji zostawić po sobie jakiś ślad, zostać pozytywnie zapamiętanym.

Poziom w lidze tureckiej jest o wiele wyższy, niż w polskiej?

- Umiejętności piłkarskie poszczególnych zawodników są bardzo wysokie. Zresztą nieprzypadkowo mówi się, że Turkom piłka w grze nie przeszkadza. Słabiej jest pod względem taktycznym i mentalnym. Rzeczywiście potrafią się zagotować. Czasem w drugich połowach, w okolicach 70 minuty, zaczyna się bardzo specyficzny futbol - pięciu na pięciu, w jedną i drugą stronę. Taką już mają mentalność, którą bardzo ciężko zmienić. Gdy patrzę czasem z boku na drużyny, z którymi przychodzi nam grać, wygląda to momentami śmiesznie. U nas w Rize jest pod tym względem o wiele lepiej, bo mamy trenera kładącego duży nacisk na taktykę. Pomaga mu zresztą Roland Koch, który wcześniej pracował chociażby w Bayerze Leverkusen. Poziom jest wyższy niż w Polsce.

Dobrym przykładem jest Nika Dżalamidze, który w Polsce uważany był za bardzo dobrego zawodnika, a u was nie wącha nawet murawy.

- Nika nie gra, czasem zdarzało się, że trener pytał mnie o niego i jego dyspozycję. Moim zdaniem trener preferuje piłkarzy bardziej fizycznych, silnych, dobrze zbudowanych i takich, którzy nie boją się wsadzić nogi w stykowej sytuacji. Nika jest po prostu innym typem piłkarza, filigranowym, technicznym. Zresztą na jego pozycji jest gigantyczna rywalizacja, grają tam bardzo dobrzy zawodnicy.

Podobno byłeś zaskoczony tym, co zobaczyłeś po przyjeździe do Rize. Zaskoczony in plus.

- Organizacja w klubie stoi na bardzo wysokim poziomie, to fakt, ale na pewno nie było tak, że po pojawieniu się oferty z Rizesporu od razu wsiadłem w samolot i poleciałem w ciemno do Turcji. Zanim złożyłem podpis pod kontraktem, wykonanych zostało mnóstwo telefonów. Rozmawialiśmy między innymi z Mariuszem Pawełkiem czy Ludovikiem Obraniakiem, którzy wcześniej grali w tym klubie. Po fakcie okazało się, że ich informacje nie były przekolorowane.

Czyli?

- Na bazie mamy zapewnione pełne wyżywienie, jeśli ktoś nie chce sobie samemu przygotowywać jedzenia w domu, śniadania, obiady i kolacje są dostępne w klubie. Każdy ma też swój pokój w klubowym hotelu, może spać albo na bazie, albo w domu. Panuje w tej kwestii pełna dowolność. Większość chłopaków nie ma partnerek, a z racji tego, że miasto nie zapewnia wielu atrakcji, na przykład nie ma tu galerii handlowych, czas spędzają w ośrodku. Mogą sobie na to pozwolić, bo mamy tam zapewnione dosłownie wszystko, czego potrzebujemy. Profesjonalizm widać też w prowadzeniu drużyny. Na przykład po każdym meczu wszyscy zawodnicy dostają dokładne statystyki swoich występów - sprinty, średnia prędkość, kilometry. W Polsce było to nierealne, wcześniej z czymś takim się nie spotkałem.

Po udanych meczach piłkarzy odwiedza w szatni właściciel klubu i wręcza indywidualne nagrody?

- Czasem klimaty są podobne do tych, o których opowiada Maciek Rybus. Wszyscy piłkarze mają dokładnie ustalone w kontraktach warunki finansowe i ewentualne bonusy, ale po dobrych meczach z najlepszymi tureckimi klubami, jak na przykład w tym sezonie z Galatasaray, Fenerbahce czy Trabzonsporem, prezydent pojawia się u nas i odpowiednio wyraża swoje uznanie i wdzięczność. Rozumiem, że robi to za pomocą worka pieniędzy?

- Nie, nie odbywa się to w taki sposób. Po prostu schodzi do nas do szatni, gratuluje dobrego meczu, dziękuje za zwycięstwo, a później zapowiada, że na przykład zagwarantowane w kontraktach bonusy za wygraną podwaja nam bądź potraja.

Po meczu z Galatasaray długo świętowaliście? W końcu było to dla Rizesporu historyczne zwycięstwo.

Mecz z Galatasaray był szalony, toczony w wysokim tempie, prowadzenie przechodziło co chwila z rąk do rąk. Najpierw przegrywaliśmy 0:1, prowadziliśmy 2:1, później znów przegrywaliśmy 2:3. W 80 minucie jeden z przeciwników dostał czerwoną kartkę, my na chwilę przed ostatnim gwizdkiem strzeliliśmy dwie bramki i wygraliśmy. Rzeczywiście było to historyczne zwycięstwo, ale szans na świętowanie nie było, bo akurat terminy się tak złożyły, że dzień po tym spotkaniu zaczynała się przerwa na zgrupowania reprezentacji. U nas w klubie funkcjonuje to w ten sposób, że trener przez całą rundę w zasadzie w ogóle nie daje nam wolnego, za wyjątkiem przerw na mecze reprezentacji. Po meczu z Galatasaray wszyscy w zasadzie od razu rozjechali się do domów.

Opowiedz o spotkaniu z Łukaszem Podolskim i jego miłym geście.

- Przed meczem mieliśmy chwilę, porozmawialiśmy po polsku, to bardzo fajny gość, który pamięta o swoich korzeniach. Obiecał mi, że po spotkaniu wymienimy się koszulkami. Przez to, że był to szalony mecz, pełen emocji, z wysoką temperaturą, po ostatnim gwizdku nie udało mi się już z nim porozmawiać i wziąć trykotu. Miło mnie jednak zaskoczył, bo po powrocie ze zgrupowania reprezentacji Niemiec wysłał mi koszulkę do klubu.

Mecze, w których wystarczy tylko iskra, żeby dostać z trybun kamieniem w głowę, to podobno w Turcji normalka.

- Jeśli mam być szczery, od samego początku mojej gry w Rizesporze nie miałem jeszcze ani jednej sytuacji, w której mógłbym się poczuć zagrożony. Kto wie, może to dlatego, że osiągamy po prostu pozytywne rezultaty, a jeśli to się zmieni, to i kibice będą reagować inaczej. Zresztą poza klubem i stadionem też czuję się bezpiecznie, nawet mimo napiętej ostatnio sytuacji na pograniczu. Ludzie są bardzo życzliwi, pozytywnie nastawieni.

Turcja żyje piłką, więc pewnie jesteś gwiazdą w swoim miasteczku.

- Jestem rozpoznawalny, to prawda. Gdziekolwiek się tutaj człowiek nie ruszy, wszędzie tylko piłka i piłka. Turcy kochają ten sport, nie ma więc w tym nic dziwnego, że gdy wyjdziesz do sklepu albo do restauracji, musisz rozdać trochę autografów i zdobić kilka zdjęć z kibicami.

Jest coś, do czego nie zdążyłeś się jeszcze przyzwyczaić po przeprowadzce do Turcji?

- Największy problem miałem na samym początku, gdy musieliśmy z żoną wyjść do sklepu i zrobić zakupy. Wszystko trzeba było robić ze słownikiem w telefonie, bo bariera językowa jest nie do przeskoczenia. Ludzie nie mówią tutaj po angielsku, więc każde wyjście do sklepu, restauracji, kawiarni wiąże się z problemem z porozumiewaniem się. Poza tym w zasadzie nie mam z niczym problemu, przed wyjazdem wiedziałem, czego się spodziewać, bo w Turcji bywałem wcześniej, zarówno na zgrupowaniach przedsezonowych, jak i na wakacjach. To nie jest egzotyka, Daleki Wschód, obca cywilizacja. To Europa, cywilizowane miejsce.

Rize to bezpieczne miasto?

- Oczywiście, że bezpieczne. Zresztą nie jest to duże miasto, to prowincja, niedaleko Trabzonu i granicy z Gruzją. Jest morze, autostrada, 80-tysięczne miasto, fabryka herbaty i od razu wysokie góry.

Czyli żona nie narzeka, bo większość czasu spędza na plaży?

- Plaży nie ma, wybrzeże jest skaliste, nie jest to region turystyczny. W okolicy praktycznie nie ma żadnych atrakcji. Można ewentualnie pojechać do Gruzji, tuż za granicą, około 130 kilometrów od Rize jest piękna miejscowość Batumi. Gdy ktoś chce nacieszyć oczy pięknymi widokami, może pojechać właśnie tam.

Dostać się do Rize też trudno, do Polski latać musisz z przesiadkami, przez Stambuł. Zapewne ze sztabu kadry nikt jeszcze cię nie odwiedził.

- Lata się z przesiadkami, ale nie wydaje mi się, żeby był to wielki problem. Z Trabzonu do Stambułu latają samoloty co dwie godziny. Tutaj ludzie podróżują samolotami tak, jak my w Polsce taksówkami. A co do sztabu kadry, jestem w ciągłym kontakcie z asystentem selekcjonera Bogdanem Zającem. Wszystko, co selekcjoner i jego współpracownicy chcą o mnie wiedzieć, na pewno wiedzą. Na razie rzeczywiście nikt mnie nie odwiedził, ale może niedługo się to zmieni, bo wiem, że sztab wybiera się do Turcji. Przebywać tu będzie sporo zespołów polskiej ekstraklasy, więc przy okazji mnie też być może ktoś odwiedzi. Na przykład drugą kolejkę rundy wiosennej, 24 stycznia, gramy w Stambule z Fenerbahce.

Myślisz, że w twoim przypadku wyjazd na Euro 2016 jest realny?

- Myślę, że jest realny. Grając regularnie i strzelając bramki na pewno będę brany pod uwagę. Zresztą takie informacje zostały mi przekazane przez sztab kadry. Na koniec poprzedniego sezonu dostałem powołanie, byłem na zgrupowaniu, miałem możliwość trenowania z Robertem Lewandowskim i Arkiem Milikiem. Wprawdzie dużej roli wtedy nie odegrałem, ale mogłem to wszystko zobaczyć z bliska i samemu się pokazać. We wrześniu powołania nie dostałem, bo doznałem kontuzji, później wracałem do dyspozycji. Przede wszystkim się nie napinam, pewne rzeczy są ode mnie niezależne. Jeśli będę strzelał bramki, będę mógł liczyć na powołanie. Dlatego na Nowy Rok najlepiej życzyć mi zdrowia. Jeśli ono będzie, będzie można powalczyć o realizacje marzeń.

Rozmawiał Paweł Kapusta Czytaj więcej w "Piłce Nożnej"

Turcja, Francja, a może... Który kierunek najlepszy dla Milika? Plebiscyt tygodnika "PN". Nominacje w kategorii Pierwszoligowiec Roku Plebiscyt tygodnika "PN". Nominacje w kategorii Piłkarka Roku

Polski talent wybrał Liverpool. "Można go porównać do Neuera"

Źródło artykułu:
Komentarze (0)