Kiedyś śnieżne zaspy, dzisiaj Turcja i Hiszpania - okresy przygotowawcze polskich drużyn przeszły wielką metamorfozę

Bieganie w śniegu po pas, a potem salka i sztangi. Lata temu polska myśl szkoleniowa nie miała litości dla piłkarzy. Niektórzy byli też odporni na wiedzę. - Nie chcieli sport testerów. Uważali, że sami zrobią to lepiej - wspomina nasz rozmówca.

Gdyby spojrzeć jak zmieniały się przygotowania zimowe polskich drużyn, możemy mówić o niemal epokowym skoku polskiego futbolu. Dziś piłkarze trenują pod okiem fizjoterapeutów. Są na bieżąco monitorowani. A jeszcze kilkanaście lat temu przygotowania do rundy wiosennej ograniczały się do wypraw w góry.

- Zdobywaliśmy szczyty. Kiedy Siarkę Tarnobrzeg prowadził Janusz Gałek, mieliśmy treningi, które trwały około trzy godziny. Musieliśmy wbiegać wysoko, śniegu było po pas. Nieraz człowiek już ledwo szedł, ale trzeba było się zmieścić w czasie. Więc zaciskaliśmy zęby i przemierzaliśmy zaspy. Wracaliśmy umordowani i czekały nas zajęcia na sali - też bieganie, ze sztangą - wspomina srebrny medalista igrzysk olimpijskich z Barcelony, Andrzej Kobylański.

Nie było możliwości, by któryś z piłkarzy takiego tempa nie wytrzymał. - Zdawaliśmy sobie sprawę, że słabsza kość pęka. Jeśli nie dasz rady, możesz się pakować - dodaje Kobylański.

Biegajcie, trener musi porozmawiać

Zdaniem Macieja Murawskiego, który ma za sobą występy między innymi w Lechu Poznań i Legii Warszawa, zajęcia nie mogły wyglądać inaczej. Wszystko ze względu na klimat. Teraz zima w Polsce jest mniej surowa. - Alternatywę dla górskich biegów stanowiły sale gimnastyczne. Graliśmy na małe bramki po czterech. Problem w tym, że różnica między halą a dużym boiskiem jest ogromna. Dlatego trenerzy często zabierali nas na zaśnieżone płyty. Tam nie decydowały umiejętności, tylko przypadek. Śnieg trzeba było najpierw rozdeptać. Dlatego podczas tych gierek nieźle się męczyliśmy - wspomina "Muraś".

Ze szczególnie twardej ręki znany był Wojciech Łazarek. Kiedy tylko się pojawiał, na murawę znoszono sztangi, a górskie biegi miały po kilkadziesiąt kilometrów. - Najgorzej wspominam treningi w Wiśle Kraków. Te normalne. "Baryła" to gawędziarz, a nas podczas obozu w Zakopanem często obserwowali jacyś górale. Łazarek miał w zwyczaju prowadzić z nimi długie dyskusje. Podczas, gdy on sobie gadał, myśmy zapierniczali. Gonił nas potwornie, a że dobrze mu się rozmawiało - zajęcia nieraz trwały dwie, trzy godziny. W końcu pokapowaliśmy i wyganialiśmy tych ludzi. "A idźcież już do domu, bo nigdy nie skończymy!" - wołaliśmy do nich. Innego wyjścia nie było - śmieje się Marek Koniarek.

Na Zachodzie też katowali

Litości nie mieli również szkoleniowcy z innych krajów. Kobylański prawdziwą szkołę życia przeżył w Energie Cottbus. Trenerem był tam Eduard Geyer - człowiek, którego w Niemczech od lat nazywano katem. Twierdził, że słabszy zespół będzie mógł walczyć z drużynami pokroju Bayern Monachium tylko wtedy, gdy będzie dwa razy wydolniejszy. - Ale żeby to zrobić - trzeba najpierw wykonać ogrom pracy. Treningi u niego były naprawdę nie do zniesienia. Pamiętam, jak dwóch chłopaków z Zagłębia Lubin przyjechało na testy. Geyer zabrał drużynę do parku, gdzie był staw. Dobiegaliśmy tam jakieś 15 minut. Potem rozgrzewka i rundy wokół sadzawki. Jedno kółko miało około 900 metrów. W sumie jakieś półtorej godziny ciągłych przyspieszeń. Wróciliśmy padnięci na maksa. Wszyscy myśleliśmy, że to już koniec. Nie u tego pana. "A teraz przebierać buty i idziemy na boisko" - zarządził zaraz po wejściu do szatni. Zrobił jeszcze gierkę poprzedzoną jakimiś ćwiczeniami z piłką. Drugiego dnia obaj goście z Lubina już się nie pojawili - mówi "Kobi".

Energie w wydaniu Geyera nazywano najbrzydziej grającym zespołem Bundesligi. Taktyka opierała się na walce i wykopywaniu piłki jak najdalej od własnego pola karnego. Słowem, futbol rodem z DDR.

- A to wszystko nic. Najcięższe były obozy przygotowawcze w Alpach szwajcarskich. Rano lekkie zajęcia na pobudzenie, w południe między 12 a 13 kilometrami biegania dobrym tempem po górach i po dłuższej przerwie trening piłkarski. W to samo miejsce na obóz przyjechała raz rumuńska biegaczka Gabrierla Szabó. Znajdowało się tam jeziorko, dookoła niego była ścieżka na jakieś 4,5 kilometra. I ona spokojnie przebiegała ten dystans poniżej 17 minut. Geyer wściekał się, że nie jesteśmy w stanie jej przegonić, więc musieliśmy robić po cztery rundki. A byliśmy już po treningu... - dodaje.
[nextpage]
W Niemczech Kobylański zderzył się również z zupełnie innym sposobem prowadzenia zespołu. - W Hannoverze 96 trenował mnie Franz Gerber. Zazwyczaj siadał na piłce, a my graliśmy. Niemal każde zajęcia to dzielenie nas na dwie drużyny i gierka. Czuliśmy się naprawdę dobrze - zaznacza.

Reformatorzy

Jeśli chodzi o Polskę, jednym z fanów nowinek był Adam Nawałka. Selekcjonera fascynował włoski styl. Na stażu w AS Roma podpatrzył między innymi bieganie po piasku. Później - gdy został trenerem Wisły Kraków - wprowadził między innymi ten element. Piłkarze biegali w kółko po niewielkim prostokącie, co rozwścieczało ich do czerwoności.

- A to jest doskonały sposób na wzmocnienie stawów po skręceniach. Miałem kontuzję kostki i plaża bardzo mi wtedy pomogła. Oczywiście, trzeba takie zajęcia dozować. Później zawodnicy mogą mieć problemy z poruszaniem się po równej murawie - analizuje Murawski.

Za reformatorów naszego futbolu uważa się Oresta Lenczyka oraz świętej pamięci doktora Jerzego Wielkoszyńskiego. - Były momenty, że rozmawialiśmy przez telefon codziennie. Spieraliśmy się w wielu kwestiach. Paradoksalnie, to nas zbliżyło. On badał lekkoatletów, a ja prowadziłem piłkarzy. Na podstawie wniosków obu stron sformułowaliśmy tezę: w futbolu liczy się szybkość. Jedni ją mają i można tę cechę pielęgnować. Inni nigdy jej mieć nie będą, ale podciągnąć coś da się zawsze. Pan mówi o tym "nowinki", a dla nas były one kontynuacją analitycznej pracy podczas zajęć i po nich. Robiliśmy to w latach 1983-87 - mówi Lenczyk.

- Doktorowi bardzo podobała się moja koncepcja polegająca na wprowadzeniu ogólnorozwojowych elementów do treningu piłkarskiego. Zaczęliśmy zbierać tego efekty. Środowisko patrzyło na nas niechętnie, śmiali się z tego. Inni byli wtedy na etapie opowieści o ładowaniu akumulatorów. Wiele, wiele lat później polscy szkoleniowcy słuchali z uwagą wykładów Edwarda Kowalczuka, który odpowiada za przygotowanie w Hannoverze 96. Dla Polaków było to wielkie zaskoczenie i przełom. A my byliśmy zdziwieni ich zdziwieniem. Przecież próbowaliśmy im podsunąć te same metody dużo wcześniej - dodaje Lenczyk.

Z oporami do nowoczesnych treningów podchodzili również sami zawodnicy. Szczególnie niechętnie reagowała starszyzna. - Stwarzali duży problem, bo mieli największy autorytet w drużynie. Uwagi z ich strony utrudniały nam pracę. Mimo to dalej robiliśmy swoje. Zależało nam na indywidualnym podejściu. Gdy patrzę na te zagadnienia z perspektywy czasu, jestem szczęśliwy. Kilku moich podopiecznych namiętnie krytykowało ćwiczenia z drążkiem czy gumami, a potem przyznawali rację. Niektórzy sami zostali trenerami - mówi Lenczyk.

W tej grupie znajduje się między innymi Waldemar Fornalik. - Już kiedy grałem w Polonii Bytom, wprowadzał nowoczesne formy treningu, po których czuliśmy się zdecydowanie lepiej. Pamiętam też rozciąganie i sport testery. Miałem trenerów uważających je za zło. Wmawiali nam, że sami przygotują nas lepiej - mówi Murawski.

Radykalne zmiany

- Pamiętam, że pulsometry najpierw pojawiały się u poszczególnych zawodników. Myśmy bardzo o taki sprzęt zabiegali, ale brakowało pieniędzy. Wówczas to były bardzo drogie rzeczy. Nie zapomnę, jak jeden z szkoleniowców chwalił się, że oni badają cały zespół. "A jak często to robicie?" - spytałem go. "Raz do roku" - odpowiedział. "No to lepiej, żebyście już wcale ich nie badali" - powiedziałem wtedy. No bo jaki sens ma monitorowanie piłkarza tak rzadko? Trzeba to robić możliwie najczęściej. Zdarzało się kilka testów w miesiącu. Tylko wtedy da się zapobiec spadkowi formy, jaki nastąpił choćby u naszych szczypiornistów podczas mistrzostw Europy - wyjaśnia Lenczyk i podkreśla, że teraz wszystko wygląda dużo lepiej. - Proszę spytać Jakuba Błaszczykowskiego. On dzięki doktorowi Wielkoszyńskiemu doszedł bardzo daleko. Miał ciągłe kłopoty z kontuzjami i po konsultacji otrzymał dodatkowy plan treningowy - dodaje.

Przez te wszystkie lata w polskiej piłce zmieniło się wiele. Zawodnicy są regularnie sprawdzani, a na zimowe obozy przygotowawcze latają do ciepłych krajów. Górskie szczyty zastąpiły treningi z piłkami. Zamiast zasp śnieżnych - podgrzewane płyty. Zaliczyliśmy skok pod niemal każdym względem. Rewolucja ominęła tylko najważniejszą kwestię - poziom piłkarski.
[b]
Mateusz Karoń

[/b]

Nowy napastnik Lecha - nowa gwiazda Ekstraklasy?

{"id":"","title":""}

Źródło: TVP S.A.

Komentarze (0)