WP SportoweFakty: Pół roku temu związał się pan z Formacją Port 2000 Mostki. Miała być walka o II ligę, tymczasem już pana w tym klubie nie ma i teraz przyszedł czas na IV-ligową Tarnovię Tarnowo Podgórne. Trochę nisko jak na 32-latka mającego za sobą całkiem bogatą karierę w Ekstraklasie...
Marcin Kikut: Właściciel w Mostkach wycofuje się z futbolu, a ja byłem jednym z lepiej opłacanych zawodników, więc automatycznie stałem się pierwszym do pożegnania. Stąd moje odejście.
Nie było lepszych ofert niż ta z Tarnowa Podgórnego?
- Nie podchodziłem już do tematu czysto sportowo. Zdecydowały bardziej względy osobiste. Zacząłem kurs trenerski UEFA A, natomiast z zawodowym uprawianiem futbolu dałem sobie spokój w zasadzie już pół roku temu. Mam teraz nowe wyzwania w życiu i w nich zamierzam się realizować.
Skąd więc pomysł na IV ligę?
- Gram już tylko amatorsko, dla zdrowia. Duże znaczenie miał fakt, że osiadłem w Tarnowie Podgórnym, a klub zaoferował mi możliwość prowadzenia grupy 10-latków. Poza tym rozkręcam biznes hotelarski nad morzem i muszę się edukować także w tym kierunku. Na szczęście mam doświadczonego wspólnika.
Pół roku temu była dla pana konkretna oferta z Warty Poznań. Czy zimą taki temat również się pojawił?
- Gdyby padła propozycja, to bym się zastanawiał, ale jej nie było. Ja też się już tam nie dobijałem, bo funkcjonowanie w Tarnowie Podgórnym daje mi dużo satysfakcji. Ktoś powie, że to tylko IV liga, lecz uważam, że klub jest bardzo dobrze zorganizowany i nie musiałem się rozglądać na boki.
Cofnijmy się na chwilę do końcówki sierpnia 2004 roku. Marcin Kikut ma wtedy 21 lat, zdobywa pierwsze dwa gole w Ekstraklasie - i to piękne - a Amica wygrywa w derbach Wielkopolski z Lechem 4:0. Gdyby wtedy ktoś panu powiedział, że w wieku 32 lat będzie grał w IV lidze, to chyba by pan nie uwierzył?
- Powiem tak: niczego nie żałuję, choć w pewnych momentach pojawiły się osoby i sytuacje, przez które moja kariera została skierowana na niewłaściwe tory. Na pewno nie rozwinąłem skrzydeł tak jak się wtedy zanosiło. Był moment, że jako prawy pomocnik byłem uznawany w Ekstraklasie za numer dwa po Wojciechu Łobodzińskim.
Aż w końcu Franciszek Smuda w Lechu uznał, że zrobi z pana prawego obrońcę. To było działanie na siłę?
- Uważam to za błąd trenera Smudy. W czasie jego trzyletniego pobytu w Lechu, przez pół roku było dobrze, kolejny rok zajęło mi leczenie kontuzji, a gdy już wróciłem do gry, to przeżywałem męki. Przy tym szkoleniowcu straciłem mnóstwo czasu. Później, dzięki samozaparciu i pracowitości, trochę nadrobiłem i za kadencji trenera Zielińskiego miałem krótki okres, w którym czułem się usatysfakcjonowany. W sumie spędziłem w Lechu sześć lat, więc mogę być zadowolony, zwłaszcza że nie omijały mnie problemy.
Nie korciło pana wtedy, żeby jednak odejść, poszukać powrotu na nominalną pozycję i nie tracić czasu?
- Miałem aż trzy podejścia do opuszczenia Lecha. Po rundzie jesiennej sezonu 2006/2007 mogłem trafić do GKS Bełchatów, który wtedy bił się o mistrzostwo Polski. Kolejorz mnie jednak nie puścił. Później - po wywalczeniu tytułu w Poznaniu - miałem dwie oferty wypożyczeń. Wtedy też zostałem, ale tego ruchu akurat nie muszę żałować, bo w tamtym okresie przebiłem się do składu.
Latem 2006 roku - po fuzji Amiki z Lechem - była grupa zawodników, których kariery się załamały. Wydaje mi się, że pan do niej należy i z pańskiej perspektywy koniec ekstraklasowej piłki we Wronkach nie był korzystny.
- Można się pokusić o taką opinię, zwłaszcza że Amica była idealnym klubem dla młodego piłkarza. Zresztą z roczników 1983, 1984 i 1985 wypromowało się wielu graczy. Czy fuzja nam zaszkodziła? Trudno to jednoznacznie oceniać, ja byłem pod wieloma względami zadowolony, bo nowy Lech stanowił przepustkę do wielkiej piłki. Duży stadion, tłumy kibiców, europejskie puchary - to była trampolina dla każdego i na pewno łatwiej się było wybić w Poznaniu niż we Wronkach. Inna sprawa, że Lech Franciszka Smudy to dla niektórych był początek końca. Ten trener nie lubił młodych i skasował kilku świetnych piłkarzy. Ja na szczęście mogłem liczyć na wsparcie prezesów, którzy znali mnie jeszcze za dzieciaka, dlatego trochę mi pomogli.
Za każdym razem gdy pada nazwisko trenera Smudy, wyczuwam w pańskich słowach gorycz.
- Z jego trzyletniej kadencji w Lechu pół roku mogę uznać w miarę normalne. Pozostałe dwa i pół sezonu to była dla mnie po prostu męczarnia. Nie było żadnych szans, by go przekonać, że prawa obrona to nie jest dla mnie optymalna pozycja.
Co się zmieniło w szkoleniu przez te ponad dziesięć lat, gdy przechodził pan młodzieżowe szczeble w Amice?
- Nie powiedziałbym, że doszło do jakiejś rewolucji, choć widać, że teraz pewne rzeczy kształtuje się już u 6- czy 7-latków. Ja nie miałem takiej możliwości, bo trafiłem do Amiki później i nie wszystko byłem w stanie nadrobić, a gdy przekroczy się pewną barierę, to nie ma już szans na wyrównanie wszystkich braków.
Dziś Marcin Kikut to bardziej trener niż piłkarz? Jak wysoko sięgają pańskie ambicje?
- Chciałbym w nowej roli wrócić kiedyś do Ekstraklasy, ale to nie jest cel, do którego będę parł za wszelką cenę. Zamierzam pozostać przy futbolu, jednak marzy mi się też sukces w biznesie - po to, bym trenerem był z wyboru, a nie z konieczności.
Rozmawiał Szymon Mierzyński
Jarosław Hampel: Najtrudniejsza zima w karierze