Marek Wawrzynowski: Legia Warszawa to dla Lecha Poznań rywal idealny (felieton)

Lech Poznań w meczach z Legią w ostatnich latach rzadko jest faworytem. A jednak to właśnie mecze z Legią były zawsze dla zespołu sygnałem do natarcia - najpierw w walce o tytuł, potem o europejskie puchary.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
PAP/Bartłomiej Zborowski / PAP/Bartłomiej Zborowski

Zabawny żart wymyślili w Poznaniu. Że będą prowadzili sprzedaż biletów na sektor gości od 80. minuty. Prężenie muskułów, biorąc pod uwagę sytuację kadrową, może spowodować, że żartujący narażą się na śmieszność. Podobnie jak bukmacher, sponsor strategiczny Lecha, który przed meczem zorganizował tandetną, bazarową prowokację, związaną z koszulkami Kaspera Hamalainena (o ile sama akcja wymiany koszulek była niezła, to hasło już nie) obliczoną na podlizanie się chuliganom.

O ile informacje o plagach, które nawiedziły Poznań nie są przesadzone, ani wymyślone na potrzeby psychologicznej wojny, Kolejorza czeka najtrudniejszy mecz ligowy od lat. Ale może w Poznaniu wierzą w przeznaczenie, siłę stadionu, otoczki, trybun, siłę woli. Bo choć to wszystko wydaje się to nielogiczne, jest dokładnie odwrotnie, co potwierdza historia.

W końcu powiedzenie, że futbol jest grą błędów za bardzo sprowadza grę w piłkę do roli przypadku. Tymczasem w meczach zwanych czasem szumnie derbami Polski, ostatnio właśnie drużyna ze stolicy Wielkopolski ograniczyła przypadek do minimum i karała zbyt pewnych siebie warszawiaków.

Gdy Jan Urban przyszedł do Lecha Poznań, mistrzowie Polski byli w sytuacji dramatycznej, nie widzieli celu dalszego niż dotrwanie do ostatniego gwizdka sędziego, kończącego 90 minut często bezużytecznej bieganiny.

Przełomem dla Lecha była wygrana z Fiorentiną w rozgrywkach Lidze Europy, a potem bardziej dramatyczny, niż fantastyczny mecz przy Łazienkowskiej z Legią Warszawa, wygrany dzięki bramce Kaspera Hamalainena.

Było to po 12. kolejce ligowej, gdy Lech miał zaledwie 6 punktów i tyle samo tracił do bezpiecznego miejsca. Byli nawet i tacy, którzy przebąkiwali o walce o utrzymanie w Ekstraklasie, choć patrząc na spis nazwisk, brzmiało to niedorzecznie. Czarne serie po prostu się zdarzają.

Jak ładnie ujął to Hamalainen: "W piłce tak jest, że jak raz wjedziesz na złą drogą, to potem ciężko wrócić na odpowiednią. Wszystko zaczyna się robić bardzo skomplikowane. Strzały, które normalnie leciały w bramkę, teraz omijają ją o kilka centymetrów. Po prostu szaleństwo. To mechanizm kuli śniegowej, która jest coraz większa i większa i nie widzisz, kiedy przestanie się toczyć".

Dla zawodników potrzebny był impuls. Idealnym człowiekiem do jego wysłania był na pewno Urban. Dobry trener, który daje piłkarzom dużo luzu. Wiadomo, że Lech to nie Ruch Chorzów, gdzie rola trenera jest zupełnie inna, gdzie jego ingerencja w drużynę musi być niemalże totalna. W takich zespołach jak Lech (czy nawet Wisła Kraków, co właśnie oglądamy) czasem wystarczy poprzestawiać klocki, dać zawodnikom trochę luzu albo podkręcić tempo, zdobyć ich zaufanie, czy to serdecznością, czy to demonstracją siły. Ważne, żeby wiedzieli, że wiesz co robisz.

Urbanowi to się udało, co wiele osób upatruje w kategoriach cudu, choć do tego jeszcze daleko. Przecież gdy do zespołu przychodził Maciej Skorża, drużyna też była w ciężkiej sytuacji. Może nie aż tak ciężkiej, bo strata do czołówki była niewielka, ale znajdował się w mocnym dołku psychicznym. Zawodnicy dopiero co drugi raz odpadli z europejskich pucharów w kompromitującym stylu. Przegrana ze Stjarnan FC, podobnie jak ta rok wcześniej z Żalgirisem Wilno, musiała podkopać pewność siebie zawodników. Efekt Skorży odtrąbiono szybko, ale z czasem okazało się, że nie jest aż tak dobrze. Z czasem szanse na tytuł mistrzowski odłożono na półkę z napisem "Science-fiction". A jednak, z pomocą przyszła Legia. Przełomem był mecz w 25. kolejce, gdy Lech wygrał 2:1. Kluczowy znowu był Hamalainen. Najpierw po jego strzale poza polem karnym interweniował rękoma Arkadiusz Malarz, co oznaczało dla niego czerwoną kartkę. I gola z wolnego, którego strzelił Barry Douglas. W końcu sam Fin podwyższył na 2:0. To wszystko działo się w momencie, gdy Legia była zespołem lepszym, dominowała, miała więcej akcji. Sami piłkarze Lecha podkreślali, że to był mecz, który pozwolił im uwierzyć w to, że rywal, mocniejszy na papierze, ale bez wpisanej gwarancji na tytuł.

Dziś jesteśmy w sytuacji, gdy Legia znowu została niemal koronowana. Jej teoretycznie najgroźniejszy rywal, Piast Gliwice, sam wypisuje się z walki o tytuł. Wygrana Lecha zmniejszyłaby stratę do Legii do 12 punktów. Czyli w rundzie finałowej do 6. Aż i tylko. Ale to możliwe jedynie w wypadku, gdyby okazało się, że informacje z poznańskiego obozu, o kontuzjach i chorobach, to tylko fałszywki, wrzutki, które mają uśpić czujność zawodników rywali.

I tak wiadomo było, że Lech zagra bez Marcina Kamińskiego i Szymona Pawłowskiego. To już mocne ciosy. Teraz, bez Karola Linettego, który wraca po kontuzji żeber, ale też Łukasza Trałki, Abdula Aziza Tetteha, czyli całkowicie pozbawiony środka, raczej byłby łatwym łupem dla gości.

Marek Wawrzynowski

Zobacz więcej felietonów Marka Wawrzynowskiego

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×