Dogrywka z Piotrem Nowakiem: Nie jestem szeryfem

PAP / Bartłomiej Zborowski
PAP / Bartłomiej Zborowski

Blisko dwadzieścia lat spędził w USA, jego nazwisko przewijało się zwłaszcza w momentach wyboru selekcjonerów reprezentacji Polski. Piotr Nowak na początku roku objął za to Lechię Gdańsk i w powalczy z nią o start w europejskich pucharach.

"Piłka Nożna": Dlaczego rozegrał pan tylko 19 meczów w reprezentacji Polski?

Piotr Nowak: - Zacząłem grać w kadrze w 1990 roku. Wyjechałem do Turcji, w mało medialnym wówczas kierunku. Nie było tak jak dziś, że wyłączasz blokadę klawiatury w telefonie i masz dostęp do całego świata - możesz przeczytać składy, sprawdzić wyniki, obejrzeć mecz. Wróciłem więc do kadry już jako piłkarz Bundesligi. Dwa lata spędziłem w Turcji, dwa w Szwajcarii, gdzie zdobyłem wicemistrzostwo, ale dopiero w Niemczech, po meczach w Pucharze UEFA, zostałem w Polsce zauważony. Reprezentacje nie rozgrywały tylu meczów, zwalnianie piłkarzy na spotkania towarzyskie w terminach FIFA i UEFA nie było obowiązkowe. Musiałeś uzyskać zgodę od trenera - powiedział nie, no to nie jechałeś na kadrę.

- Miałem dość mocną pozycję w TSV 1860 Monachium, więc starałem się na każde zgrupowanie przyjeżdżać, ale inni mieli z tym problemy, straszyli ich karami. Do tego rozegrałem kilka meczów nieoficjalnych. A później - wieku nie da się oszukać, miałem swoje lata, reprezentacja już nie była dla mnie. Trener Janusz Wójcik odmłodził zespół.

O kadrze Henryka Apostela, w której pan grał, mówiło się z wielkimi nadziejami, mieliście naprawdę duży potencjał, który został - przynajmniej dla reprezentacji - zmarnowany.

- Byliśmy pierwszą generacją, która wyjechała grać w piłkę na Zachodzie. No i zachłysnęliśmy się tym światem. Inne pieniądze, większy splendor, zamieszanie wokół nas, do tego byliśmy młodzi - dla nas, ludzi zza żelaznej kurtyny, świat nagle stanął otworem i czerpaliśmy z niego pełnymi garściami. Szkoda, że zabrakło nam kogoś mądrego, kto powiedziałby: stop, jest praca, którą trzeba wykonać. Człowiek dojrzewa z wiekiem i dziś wiem, że sami powinniśmy wtedy do tego dojść, tymczasem uwielbialiśmy przebywać we własnym gronie. Tak było, tak jest i tak będzie. Ale potencjał mieliśmy niesamowity, to fakt. Teraz młodym zawodnikom możemy pewne rzeczy nakreślić, przed pewnymi tematami przestrzec.

A ile razy mógł pan zostać selekcjonerem reprezentacji Polski?

- Ani razu. Nigdy nie doszło do żadnych konkretnych rozmów. To były wyłącznie spekulacje medialne. Zawsze podchodziłem do tego tematu z trzeźwym spojrzeniem, a przecież pierwsze głosy pojawiały się już w 2009 roku. Byłem w Filadelfii przez pół roku, ledwo zacząłem pracę, a ktoś w Polsce wymyślił, żebym był selekcjonerem. Akurat przypadkiem byłem w Warszawie, więc szybko spakowałem się i wróciłem do Stanów, żeby uciąć dywagacje mediów.

To siła Romana Koseckiego? Bo jest pan z obecnym wiceprezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej kojarzony.

- Znamy się, jesteśmy przyjaciółmi, co nie znaczy, że Roman miał w tym jakiś udział. Przed wyborem Adama Nawałki też moje nazwisko przewijało się w kontekście kadry. Z tym, że prezes PZPN Zbigniew Boniek ma swoją wizję i tyle. Z Romanem, z prezesem Bońkiem, z nikim na temat pracy z reprezentacją Polski nie rozmawiałem.

Ale myślał pan o pracy z kadrą?

- Skłamałbym, gdybym powiedział inaczej. Tyle że nie zadręczam się tą myślą. Spokojnie pracuję w Lechii, jak wcześniej spokojnie pracowałem w Ameryce. To moja pierwsza praca w Polsce po latach nieobecności, miałem wiele obaw, ale zupełnie niepotrzebnych - jest baza, infrastruktura, stadiony, kibice, wszystko jest.

Piłkarzy nie ma.

- Są. Tylko muszą dojść do momentu, żeby potwierdzać umiejętności co tydzień. Drużyny mają za duże wahania formy. Umiejętności są, brakuje stabilizacji. A na przykład w Bundeslidze właśnie to mają - jesteś na pewnym poziomie i możesz zagrać nieco słabiej, nie jednak jak w naszej lidze, gdzie raz wypadasz super, a raz nie przypominasz piłkarza sprzed tygodnia.

Z czego to wynika?

- Może z podejścia? Poznałem wielu graczy i trenerów, przegadałem masę godzin o piłce, piłkarz powinien rozumieć, że musi się futbolowi poświęcić w stu procentach. Nie ma innej rady. Musisz żyć piłką 24 godziny na dobę. My jako trenerzy przychodzimy do klubu o 8 rano i wychodzimy o 8 wieczorem, żeby zespół miał przygotowany trening, odnowę, odprawę taktyczną, tak samo futbolem powinni żyć piłkarze. Chciałbym być częścią tego zespołu, bez przekraczania pewnej granicy, bo piłkarze muszą być też częścią mnie. Robimy pewne rzeczy, żeby im pomóc, oni powinni rozumieć, że to dla ich dobra, chcemy ich budować. Nie może być tak, że robimy krok do przodu, a za tydzień trzy do tyłu.

Wkurza, że potrafi pan wykonać więcej rzeczy na boisku niż piłkarze, których pan prowadzi?

- To byłby błąd. Wielu piłkarzy, którzy zostali trenerami, sparzyło się na takim podejściu. Miałem taki okres, jak zacząłem pracę z DC United. Miałem 40 lat, pewnie mógłbym występować jeszcze w MLS, czego nie robiłem, grałem za to z drużyną na treningach. Byłem blisko piłkarzy, mogłem wczuć się w ich reakcje, sposób myślenia, w to co widzą na boisku, ale pewne rzeczy mi uciekały. W pewnym momencie zdecydowałem, że pójdę inną drogą. To jest najgorsze, co może spotkać piłkarza - przychodzi trener, starszy facet i mówi: no jak to, ja to potrafię, a ty tego nie umiesz zrobić? Doszedłem po prostu do wniosku, że w pewnym momencie piłkarze mogliby powiedzieć: ej, coach, jak ty jesteś taki mądry, to idź graj sobie sam. Opowiadali mi o pracy Ruuda Gullita w Los Angeles. Zresztą w Chelsea było podobnie. Tak właśnie robił: ja umiem zagrać tak piłkę, mam 50 lat, a ty nie możesz? I płacą ci sto tysięcy funtów tygodniowo? Zaczęły się tarcia. Bo piłkarz pomyśli: po to mnie kupiłeś, żebym ja to zrobił. Nie ty, coach, ja.

W takich okolicznościach zespół raczej nie stałby się częścią pana.

- Brawo! Skończyły się czasy trenerów, którzy pokazują, jak wykonać dane zagranie czy zadanie na boisku. Swoim autorytetem, wiedzą, umiejętnością zmotywowania, przekazuję piłkarzom jakąś ideę. Mój sztab dopieszcza szczegóły. Trzymam się z dala od pokazywania. My jako trenerzy dajemy piłkarzom opcje, że w konkretnej sytuacji na boisku mogą dokonać takiego lub innego wyboru. Stoję przy ławce, mogę krzyczeć, mogę gwizdać, ale na koniec na boisku decyzję podejmują moi gracze. Moją rolą jest przygotować ich do dokonania odpowiednich wyborów.
[nextpage]
Jest pan trenerem, który stara się być blisko zespołu, czy raczej skupia się na zarządzaniu?

- W Ameryce wszyscy znali moje metody, po pracy z DC United czy z reprezentacją nikomu nie muszę się tam przedstawiać, w Polsce jest inaczej. Dlatego staram się być jak najbliżej drużyny. Nie może to wyglądać tak, że wejdę, przywitam się, ustawię pracę na dany dzień i resztę zrobi mój sztab. Siedzę z chłopakami w szatni, u masażystów, u lekarzy, chcę wiedzieć, jak oni na pewne sprawy reagują, chcę poznać ich życie prywatne i tak dalej. Nie jestem bossem czy szeryfem, który przyjechał ze Stanów Zjednoczonych i będzie pstrykał palcami, kto i co ma robić. Chcę, żeby zespół wiedział, że może na mnie liczyć. Z tym, że to nie może być tak, że będę tylko dawał, bo również coś chcę otrzymać. Relacja trener - zespół musi działać jak autostrada - w dwie strony. Jeszcze nie jest idealnie, ale grupa scala się, jesteśmy na dobrej drodze.

Jak reprezentacja, gdy pan w niej grał?

- Bez przesady.

Widzi pan różnicę mentalną między piłkarzem polskim a amerykańskim? Wiadomo jak Amerykanie podchodzą do życia - z uśmiechem, optymizmem, wszystko jest dobrze.

- Co by nie powiedzieć o MLS, jest to liga, z której nikt nie spada. Nie ma presji - wyniku, kibiców, mediów. Najbardziej denerwowało mnie w MLS, że graliśmy mecz, który powinniśmy byli wygrać, a piłkarze wyglądali na boisku jakby im się nie chciało. - Coach, nie martw się. Wygramy w następnym tygodniu - mówili po meczu - Jak w następnym? A co, gdybyśmy grali w play-offach i nie byłoby już następnego tygodnia? - Coach, do play-offów mamy jeszcze pięć miesięcy.

Tak naprawdę MLS zaczyna się w sierpniu, kiedy startują play-offy. W trakcie pierwszych czterech miesięcy gra się praktycznie o nic. W Lechii natomiast jestem zafascynowany tym, jak oni się przejmują. Po meczu z Koroną wszedłem do szatni, cisza, nosy spuszczone na kwintę. - Panowie, przecież nie graliśmy źle, głowy do góry. Dla mnie najważniejsze są intencje, widzisz faceta wychodzącego na pozycję, chcesz mu zagrać, dokonujesz dobrego wyboru, ale piłka skoczy, ktoś ci przeszkodzi, nie zareagujesz na czas i nie podasz dobrze, niemniej intencja była dobra, głowa pracowała w odpowiedni sposób. Analiza i jedziemy dalej. - Jak to? Nie krzyczy, nie bluźni, nie rzuca butami - dziwiła się drużyna. Mądry piłkarz nie potrzebuje krzyku trenera, nienawidzę tego robić.

Jest jeszcze coś, czego pan w futbolu nienawidzi?

- Leżących piłkarzy po przegranym czy zremisowanym meczu. Co ci to pomoże, że teraz siedzisz na murawie z twarzą w dłoniach? Trzeba było myśleć przed meczem! Profesjonalista zaczyna mecz długo przed pierwszym gwizdkiem, już wtedy musi mieć rozegrane w głowie wszystkie możliwe scenariusze, musi wiedzieć z kim gra, jakie są jego mocne i słabe strony, jak może mi zagrozić, jak mogę pomóc zespołowi w fazie ofensywnej i defensywnej, cała ta wiedza powinna być już przetrawiona. Pan pisze artykuł, ludzie biznesu spotykają się, żeby zrobić fajny interes, ale są do tego przygotowani. Najpierw układają sobie w głowie plan. To jest kwestia mentalności.

Czyli jednak widzi pan rezerwy mentalne u polskich zawodników?

- Naturalnie. Głowy im pracują, tylko jeszcze nie na najwyższym poziomie. Czyli życiu futbolem 24 godziny na dobę. Wiadomo, zawsze są problemy: dziewczyna, żona, dzieci, szkoła, ale w pewnym momencie musisz umieć zostawić to za sobą. Michał Mak, Lukas Haraslin, Michał Chrapek są piłkarzami z naprawdę dużym potencjałem, muszą jednak sami dojść do pewnych rzeczy, my możemy im tylko otworzyć drzwi, pokazać dostępne opcje. Tyle że przez drzwi przejść mogą wyłącznie oni, ja za nich tego nie zrobię, już miałem swoje pięć minut. To jest ich czas, nie trenera Nowaka. Robert Lewandowski, Kuba Błaszczykowski czy Grzegorz Krychowiak nie doszli tak daleko tylko graniem w piłkę. Sukces zaczyna się w głowie, każdy element musi być dobrze ułożony, jak w puzzlach, bo inaczej obrazek nie wyjdzie.

Jak dokładnie wygląda pana sytuacja od strony formalnej? Nie ma pan wymaganych papierów do prowadzenia klubu ekstraklasy.

- Przy pomocy PZPN otrzymałem tymczasowe pozwolenie na pracę z Lechią i uczestniczę we wszystkich kursach, które związek mi udostępnił. Jeżdżę do Szkoły Trenerów w Białej Podlaskiej. Poszerzam wiedzę. Ostatnio wśród wykładowców był Paweł Janas, był trener Antoni Piechniczek, wieczorem można było powspominać. Zresztą byli też Arek Głowacki, Marek Saganowski, Marek Sokołowski, czyli piłkarze wciąż występujący w ekstraklasie.

Do kiedy obowiązuje tymczasowe pozwolenie?

- Do końca czerwca. Najpierw muszę zrobić licencję UEFA A, jeśli do tego czasu mi się to uda, zacznę kurs UEFA Pro, a wtedy sam ten fakt pozwoli na kontynuowanie pracy. Nie będę już musiał występować do PZPN o kolejne tymczasowe pozwolenie.
[nextpage]
Ile pan sobie daje czasu w Lechii?

- Nie wybiegam daleko w przyszłość. Największy banał powtarzany na każdym kroku? Jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz.

Nie przeszkadza panu, że wokół Lechii pojawiają się kontrowersje?

- Przychodzę do klubu o 8 rano i późnym wieczorem wychodzę. Nie jestem alfą i omegą, wszystkiego nie wiem, muszę zespół Lechii wzmocnić mentalnie i taktycznie, chcę coś tym chłopakom przekazać. W profesjonalnej piłce jestem od 15. roku życia, kiedy podpisałem pierwszy kontrakt, piłką żyję więc od 37 lat. Interesuje mnie to, na co mam wpływ, to co potrafię robić. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem łatwy we współżyciu, bo pewne rzeczy widzę trochę inaczej.

Co pan ma na myśli?

- Kwestie taktyczne, ale też chęć budowania prawdziwych zespołów. Przesłanie jest proste, drużyna nie jest miejscem na promocję siebie, bez znaczenia czy jesteś reprezentantem czy nie jesteś, czy kibice cię lubią czy nie. Jak to się uda, każdy z piłkarzy dostanie kawałek tortu. Bo trener nie. Nie licząc wyjątkowego Aleksa Fergusona, nie widziałem szkoleniowca na świecie, który podniósł jakikolwiek puchar. My dostajemy tylko medal i chowamy się w szatni, piłkarze wygrywają. I słusznie.

Jak pan zamierza pomóc Sebastianowi Mili i Sławomirowi Peszce w powrocie do reprezentacji Polski?

- Oni muszą sami sobie pomóc. Ja potrzebuję od nich argumentów na boisku. Żeby ktoś potem nie powiedział, że Nowak zwariował, wystawiając tego czy innego piłkarza do gry, że w pewnym sensie karze swój zespół. Muszę być sprawiedliwy, fair w stosunku do całej grupy. W Ameryce wielu piłkarzy pytało mnie: coach, co mogę zrobić, żeby grać lepiej? Odpowiadałem: ty mi powiedz, co chcesz poprawić, ja ci powiem, co powinieneś zrobić. To nie może być tak, że przychodzi piłkarz i mówi po prostu: ja chcę grać. Każdy chce grać.

Ma pan wpływ na politykę kadrową Lechii?

- Dyrektora sportowego nie mamy, pracujemy jako grupa - z prezesem klubu, zarządem, radą nadzorczą. Rozmawiamy, analizujemy, planujemy. Współpraca jest luźna i bardzo dobra, nie potrzebuję stanowiska do tego, żeby powiedzieć, że tego piłkarza chcę, a tego nie chcę. Chciałbym to ustabilizować, żeby drzwi do Lechii nie otwierały się i nie zamykały non stop.

 Transferów w Gdańsku będzie mniej? Ostatnio to istna Wiosna Ludów.

- Musimy wiedzieć, co nam jest potrzebne. Zaczynamy planować, jak ten zespół chcemy ustawić, jak powinien wyglądać pod względem kadrowym. Chcemy być aktywni latem na rynku transferowym, chcemy się wzmocnić, nie przypuszczam jednak, żeby szesnastu piłkarzy odeszło, a piętnastu przyszło.

A po co sprowadziliście Martina Kobylańskiego? To była w ogóle pana decyzja? Bo pierwszy raz zagrał dopiero w końcówce meczu z Legią w 29. kolejce.

- Chwileczkę, Martin był w Werderze Brema, nic mu nie umniejszając, zagrał więcej meczów w reprezentacji Polski niż w Werderze i to w jego dwóch zespołach - pierwszym oraz rezerwach. Muszę patrzeć na to realnie. Dlatego przez kilka tygodni tłumaczyłem mu: Martin, nie jest tak, że przyjdziesz i od razu będziesz grał. Nie był z nami na obozie, pewne rzeczy taktyczne, przy naszej próbie elastycznej gry, bo często staramy się zmieniać ustawienie, mu z tego powodu uciekły. Martina trzeba było zatem odbudować pod względem mentalnym, fizycznym i przystosować do naszej taktyki. Na to potrzeba czasu. I jestem zachwycony ostatnimi dwom tygodniami w jego wykonaniu. To jest Martin, którego nie można poznać. Będzie dostawał szanse, odnalazł się w zespole.

No, ale czy to pan chciał go sprowadzić, uważał pan, że on będzie potrzebny Lechii?

- Może jeszcze nie w stu procentach dzisiaj, ale będzie. Wolimy mieć w składzie młodzieżowych reprezentantów Polski, niż sprowadzać nie wiadomo kogo z zagranicy, co w większości przypadków niczego nam nie da. Mamy piłkarzy z mocną, ustabilizowaną pozycją, jak Seba Mila czy Milos Krasić, ale musimy też patrzeć w przyszłość. I każdy musi zapracować na szansę, reprezentant Polski Sławek Peszko też - jak miał słabszy moment, usiadł na ławce i nie było to związane tylko z faktem, że wracał po kontuzji.

Dlaczego nie chce pan wracać do tego, co działo się w Philadelphia Union? Czytałem z panem kilka wywiadów, zawsze ucina pan ten temat.

- Ale po co mam wracać? Przez lata nie wypowiadałem się na ten temat i niech tak zostanie.

W Stanach Zjednoczonych jest pan spalony jako trener?

- Wszyscy, którzy mnie znają, właściciele, prezesi klubów MLS wiedzą jakim jestem człowiekiem i jakim jestem trenerem. Wiedzą, czego oczekuję od piłkarzy. Ktoś mi wmawia, że w trakcie dwutygodniowej przerwy piłkarze biegają 7 mil, czyli około 11 kilometrów, i to niby powoduje uszczerbek na ich zdrowiu. A ile kilometrów przebiega piłkarz w trakcie meczu? Moi podopieczni z Lechii śmiali się, jak przyjechałem. Zima, styczeń, mróz, mieliśmy trening biegowy.

- Idźcie napić się wody - mówię.
 - Trenerze, żeby nie było na pana, ale minusowe temperatury są i woda zamarzła  - odpowiedzieli.

Czyli za kilka miesięcy piłkarze Lechii nie powiedzą, że stosował pan dziwne metody szkoleniowe?

- Wie pan, można żartować, ale to są poważne sprawy. Nie chciałbym być w ten sposób odbierany. Za dużo poświęciłem, przez 18 lat budowałem swoją pozycję poprzez umiejętności piłkarskie i trenerskie w Stanach Zjednoczonych, żeby teraz w jednym momencie wszystko wyrzucić do kosza.

Rozmawiał Przemysław Pawlak

Czytaj więcej w "PN"

Fatalna passa Messiego. Co się dzieje z liderem Barcelony? 

Piąty gol Artura Sobiecha w tym sezonie

Ojciec Isco: Juventus obserwuje mojego syna 

Komentarze (1)
avatar
kib
16.04.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Nareszcie mądry facet w polskiej piłce nożnej i ma coś sensownego do powiedzenia, a nie tylko bełkot o niczym. Mam nadzieję, że w Lechii ktoś kto go genialnym posunięciem sprowadził wykaże się Czytaj całość