Miroslav Radović: Nerwy mnie niszczą. Chciałbym pożyć normalnie

O tym kto lata na zgrupowanie prywatnym odrzutowcem, jak dostaje się 60 milionów w Chinach, co najbardziej bolało podczas negocjacji i dlaczego zasypia o czwartej, Miroslav Radović mówi Michałowi Kołodziejczykowi.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

WP SportoweFakty: Czy Słowenia to Bałkany?

Miroslav Radović: Niby tak. Kiedyś była to część Jugosławii, ale tak naprawdę widać po tym kraju, że odłączył się od niej jako pierwszy i to zaledwie po kilku strzałach. Tu jest jak w Austrii, albo w Niemczech. Po europejsku. Świadczą też o tym ceny. Bardzo długo szukałem odpowiedniego mieszkania w Lublanie, a kiedy już znalazłem, dotarło do mnie, ile to wszystko będzie kosztować. Dużo płaci się też w restauracjach, sklepach. W porównaniu z wszystkimi krajami byłej Jugosławii, Słowenia jest zdecydowanie najdroższym miejscem do życia.

Dziwny kierunek kariery pan wybrał.

- Mam tu to, czego potrzebowałem. Przyszedłem do Olimpii, żeby grać, żeby odbudować się po kontuzji. Na pewno nie dla pieniędzy. Znałem trenera Marko Nikolicia i zwyczajnie chciałem mu pomóc. To taka transakcja wiązana - ja wracam do formy, a jednocześnie pomagam klubowi osiągnąć cel. Lublana nie jest moim długoterminowym planem, ale nie narzekam, bo czuję się tu dobrze. Rodzina jest wreszcie zadowolona, po pobycie w Chinach znowu czuje się normalnie. Poza tym możemy dogadać się po serbsko-chorwacku. Młodsi ludzie mają trochę z tym problem, ale starsi mieszkańcy miasta pamiętają, jakim językiem mówiło się w całej Jugosławii. Do końca sezonu zostało jeszcze półtora miesiąca, kontrakt obowiązuje mnie przez dodatkowy rok, ale to przecież nic nie znaczy.

Jak mam to rozumieć?

- Zobaczymy czy będę zadowolony. Przekonamy się, jakie są ambicje Olimpii, bo na pewno przydałyby się wzmocnienia. Właścicielem klubu jest Milan Mandarić, który wcześniej był współwłaścicielem Portsmouth, Leicester City i Sheffiled Wednesday, a teraz postanowił zainwestować w Słowenii. Chęci ma olbrzymie, ale problem polega na tym, że w tym kraju nie można klubu całkowicie sprywatyzować. Jeżeli zmieni się prawo, inwestycje będą na pewno bardzo duże.

Zobacz wideo: Mateusz Cetnarski: trzy punkty przed meczem z Legią to dobry zastrzyk

Jest pan tu gwiazdą?

- Jestem gwiazdą z polskiej ligi, a polska liga jest tu bardzo szanowana. Naprawdę ogląda się transmisje z ekstraklasy, wiedza tych ludzi o waszych rozgrywkach była dla mnie aż zaskakująca. Między polską i słoweńską ligą naprawdę jest duża różnica. Nawet w transmisjach telewizyjnych. Na mało ważne mecze wysyłają tu jedną kamerę.

Odnalazł pan już formę sprzed kontuzji?

- Dużo jeszcze brakuje, ale z meczu na mecz jest lepiej. Myślę, że w maju, kiedy będziemy grali decydujące mecze o mistrzostwie, powinno już być optymalnie. Najważniejsze, że nic mnie nie boli. Mam 32 lata i myślę, że stać mnie na jeszcze trzy, cztery sezony gry na wysokim poziomie. Jeżeli nie dam rady to dziękuję i koniec. Sam pierwszy podniosę rękę i się zgłoszę na emeryturę. Znam takich co przeciągają decyzję o zakończeniu kariery, bo liczy się dla nich tylko kasa.

Dużo brakowało, żeby tę wiosnę spędził pan w Legii?

- Długo można by o tym gadać, prezes już powiedział wszystko w mediach. Prowadziliśmy rozmowy, zaproponowano mi półroczny kontrakt, warunki zmieniały się codziennie co pół godziny, a ja wychodzę z jednego założenia: albo jesteś potrzebny, albo nie. Nie ma trzeciej opcji. Przez prawie dziewięć lat zostawiłem w Warszawie dużo zdrowia, ale przecież wszystko się zmienia.

Słychać żal w pana głosie.

- No bo ciężko mi było wtedy. Nie chodziło o pół roku kontraktu czy o pieniądze, ale o zasady. Mam taki charakter i muszę przede wszystkim szanować samego siebie i rodzinę. Pojawiła się krytyka, komentarze, że wybrzydzam, a zwyczajnie zabrakło komunikacji. Sześć miesięcy to mogłem grać za darmo, gdybym na przykład później miał automatycznie przedłużoną umowę o półtora roku. A w Warszawie wszystko się ciągle zmieniało. Wiem, że jakby to wszystko zależało od Bogusława Leśnodorskiego, byłbym w Legii. On ma świadomość, że zgodziłem się na minimum finansowe, bardzo dalekie od kontraktu, jaki miałem w Warszawie wcześniej. Poczułem zwyczajnie, że mnie tam nie chcą, co nie znaczy, że mam do kogoś pretensje. To się może zmienić za pół roku, albo rok. Chciałbym zakończyć karierę przy Łazienkowskiej.

Podobno dzwonił pan do kolegów z szatni i dowiedział się, że bez okresu przygotowawczego to u trenera Stanisława Czerczesowa nie ma co liczyć na grę?

- Nie dzwoniłem, ale wiedziałem. Informacje same do mnie dochodziły. Podobno bali się, jak Radović zareagowałby, jakby usiadł na ławce rezerwowych, albo na trybunach. Szkoda, że nie sprawdzili. Po prostu pokazałbym, że na ławkę nie zasługuję. Myślę, że dobrego piłkarza można wystawiać na kilku różnych pozycjach.

Kim pan właściwie się czuje? Serbem? Polakiem? Czarnogórcem?

- Na pewno więcej zrobiłem w Polsce, niż w Serbii. Legia bardzo wiele mi dała, spędziłem w tym klubie najlepsze lata kariery. Wiem, że byłem fair wobec każdego, nigdy nie oszczędzałem się na boisku i opinie o tym, że jestem sprzedawczykiem, poleciałem do Chin za pieniędzmi w wieku 31 lat w ogóle do mnie nie trafiają. Nikt nie zabierze mi tego, ile serca zostawiłem w Warszawie. Dobrze się tam czułem, rodzina także, byłem szanowany. Moje plany są związane z tym miastem, chciałbym tam mieszkać na stałe.

Czy Real i Atletico wyprzedzą Barcelonę w tabeli? Włącz Eleven 20.04 o 20:00 i zobacz walkę tych drużyn o mistrzostwo! SPRAWDŹ, gdzie oglądać kanał

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×