[b]
"Piłka Nożna": Pan kiedyś odpoczywa? Jeździ na urlopy?[/b]
Szymon Marciniak: Owszem, jak każdy normalny człowiek. Tylko, że ja urlopy staram się spędzać aktywnie.
Wszyscy myśleli, że po ciężkim sezonie, a na dodatek udziale w Euro niemal do samego końca, przewodniczący Zbigniew Przesmycki da panu chwilę oddechu. A tu nieoczekiwanie dostał pan z marszu mecz w pierwszej kolejce LOTTO Ekstraklasy.
- Szczerze mówiąc, też myślałem, że będę mógł pojechać teraz na wakacje. Ale rozumiem sytuację, trzeba było posędziować jeszcze jeden mecz, więc nie był to dla mnie żaden problem. Decyzję podjęliśmy wspólnie z przewodniczącym Przesmyckim. Rozważaliśmy, czy przerwę zrobić teraz, czy po zbliżających się egzaminach w UEFA - 10-12 sierpnia. Zdecydowaliśmy, że na wakacje udam się po pierwszej kolejce.
Teraz tydzień odcięcia od piłki, a później znów skok na karuzelę?
- Żeby być precyzyjnym - półtora tygodnia. W trzeciej kolejce powinienem być już na murawie. Moje obowiązki związane są nie tylko z polską piłką. Jak wspomniałem, niedługo będę przechodził testy w UEFA. Nie ma zbyt wiele czasu na odpoczynek, ale z drugiej strony może to i dobrze, bo gdy zbyt długo nie jest się w grze, dłużej trzeba wracać do odpowiedniej dyspozycji. Teraz praktycznie cały czas muszę być pod prądem.
Nie ma pan czasem dość? Nieprzerwanie ciąży na panu gigantyczna presja, musi pan żyć w ciągłym stresie. Niewielu by to wytrzymało.
- To kwestia głowy. Są osoby, dla których to duży problem, trudno im sobie z tym poradzić. Natomiast w moim przypadku - wiem to ja i mówią o tym moi przełożeni, jest to mój atut - presja po mnie spływa, nie czuję jej. To ważne, bo najwięcej błędów podczas sędziowania popełnia się właśnie przez presję. Kto ma z tym problem, sędziuje słabiej. I to się zdarza, bo na przykład sędziowie mający problem z ciśnieniem podczas meczu, analizując później występ na wideo, nie potrafią zrozumieć, jak mogli popełnić takie proste błędy. To głowa jest kluczowa, trzeba umieć się odpowiednio zaprogramować. Najpierw jest przedmeczowa adrenalinka, ale później na murawie pracuje się już automatycznie, a po ostatnim gwizdku myśli się o kolejnym meczu, kolejnym wyzwaniu. Niezwykle ważny jest rytm meczowy, możliwość częstego gwizdania.
Rozumiem, że nie współpracuje pan z psychologiem?
- Mamy do dyspozycji psycholog sportu - panią Paulinę Nowak - bodaj od sześciu lat. Gdy na zajęcia udaje się cała grupa sędziów, na przykład na spotkanie poświęcone koncentracji bądź relaksacji, to się nie wyłamuję. Ale indywidualne spotkania miałem dwa - pierwsze i ostatnie. Po prostu po pierwszych sesjach pani doktor stwierdziła, że się do takich spotkań nie kwalifikuję.
Przejdźmy do sedna. Dało się w pana przypadku wypaść na Euro lepiej? Według ekspertów pana występ należy określić mianem: spektakularny.
- Trudno jest odpowiadać na tak stawiane pytanie, tym bardziej sędziemu, który doskonale rozumie swoją rolę. Gwiazdy biegają po boisku, my jesteśmy tylko od tego, żeby dobrze im sędziować i nie przeszkadzać. Z drugiej strony nie chcę być fałszywie skromny - oceny naszej pracy wystawione przez komisję UEFA, ale również przez Pierluigiego Collinę były świetne. Zawsze można zrobić coś lepiej, na przykład ustawić się, pokazać faul w lewo, a nie w prawo, ale to są śmieszne rzeczy, detale. Po prostu podczas pomeczowej analizy klipów wideo i zapisów meczów staram się zawsze szukać idealnego ustawienia i jak to się mówi w środowisku sędziowskim - mądrych gwizdków.
Czyli?
- Czasem takie zachowanie wymagane jest przez sytuację na boisku. Na przykład, gdy podczas meczu trzy razy z rzędu gwiżdże się faul dla jednego zespołu, to później - dla równowagi i pokazania wszystkim na boisku, że czuje się grę - powinno się poszukać faulu na korzyść drugiej drużyny. Po to, żeby zawodnicy nie odnosili wrażenia, że gwiżdże się tylko pod jeden zespół. Czasem jest o to bardzo trudno, było tak w meczu Hiszpanów z Czechami na Euro, gdy jedna ekipa atakowała, a druga nastawiała się na kontry. Cieszę się jednak, że udało mi się znaleźć odpowiedni balans, że umiem zachować równowagę w kwestii fauli i kartek.
Czuje się pan po Euro doceniony przez komisję sędziowską UEFA?
- Oczywiście. Z tego, co się dowiedziałem, my - młodzi sędziowie, którzy nie mają dużego doświadczenia na największych turniejach - przewidziani byliśmy tylko do prowadzenia meczów w fazie grupowej. Po dwóch pierwszych występach, a szczególnie drugim - odpowiednie osoby uznały, że zasłużyliśmy na bonus w postaci możliwości prowadzenia 1/8 finału. A na tym poziomie znów wypadliśmy na tyle dobrze, że Pierluigi postanowił zatrzymać nas we Francji jeszcze dłużej i dać możliwość złapania doświadczenia. Proszę pamiętać, że pełnienie funkcji sędziego technicznego, a miałem tę możliwość w ćwierćfinale, i półfinale, nie ogranicza się do podnoszenia tablicy ze zmianami i pokazywania, ile czasu zostało do końca.
[nextpage]Przez Collinę został pan wysłany na pole minowe, miał pan zapanować nad ławką rezerwowych reprezentacji Włoch. Trudne zadanie.
- Ćwierćfinał Niemcy - Włochy bardzo dobrze pokazał, na czym polega rola sędziego technicznego - to była ciężka walka przez 120 minut. Wszyscy doskonale wiemy, że włoska ławka nie należy do najłatwiejszych. Tam cały czas trwa show, non stop ktoś gestykuluje. Zadanie nie było łatwe, ale widać Collinie, który obserwował nas z trybun, spodobała się moja praca, bo wysłał mnie w tej funkcji też na półfinał. Cieszę się, że udało się wycisnąć z mistrzostw więcej, niż zakładał nasz plan.
Rozłóżmy pana udział w turnieju na czynniki pierwsze. W meczu Hiszpanów z Czechami był pan praktycznie niezauważalny. Jedyne zdarzenie warte odnotowania to skasowanie pana asystenta przez Alvaro Moratę.
- Prawda! Po zakończeniu tego meczu dostałem dziesiątki gratulacji od sędziów z całej Europy, między innymi od Howarda Webba, ale show skradł mój asystent Paweł Sokolnicki, który dzięki wślizgowi Moraty o mało nie zapoznał się z murawą. Było z tego powodu trochę śmiechu, od razu, jeszcze w trakcie meczu, pożartowaliśmy. Po powrocie do hotelu pozostali sędziowie też nie mogli sobie odmówić żartów. Szczerze mówiąc po ostatnim gwizdku rzuciłem okiem na powtórki, nie wyglądało to dobrze, Morata wszedł dynamicznym wślizgiem, Pawłowi mocno wykręciła się noga. Gdyby nie był tak wysportowany, różnie mogło być.
Sam mecz prowadziliście na ogromnym luzie, widać było, że często żartuje pan z piłkarzami.
- Pracowaliśmy tak samo, jak podczas meczu w ekstraklasie. Zmieniły się tylko twarze i koszulki, wszystko pozostałe było dla nas identyczne. Tak samo dawaliśmy kartki, tak samo obchodziliśmy się z zawodnikami. Podczas meczu kilka razy zażartowaliśmy sobie z Sergio Ramosem i Tomasem Rosickim. To normalność.
Drugi mecz na Euro, czyli starcie Islandii z Austrią, był dla was najtrudniejszy?
Zdecydowanie. Już po zakończeniu pierwszej rundy wiedziałem mniej więcej, który mecz będę prowadził.
Wiadomo było, że jest 36 meczów w fazie grupowej, 18 sędziów, więc z założenia każdy arbiter miał mieć do poprowadzenia dwa spotkania w fazie grupowej. Gdy nie dostałem nic w drugiej rundzie, Pierluigi poprosił mnie na bok i zapowiedział, że jeśli wyniki ułożą się w taki, a nie inny sposób, wyśle mnie na wspomniany już, trudny mecz. Tak też się stało. Najpierw byliśmy na starciu Austrii z Portugalią na trybunach, analizowaliśmy grę Austriaków, spodziewaliśmy się bardzo ciężkiego starcia. Takie było, nie brakowało w nim trudnych do oceny sytuacji i przez to decyzji. Ale mecz okazał się dla mnie przepustką do fazy pucharowej.
ZOBACZ WIDEO Piotr Stokowiec: Mamy gorące serca i chłodne głowy (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
Jedną z kluczowych decyzji było między innymi podyktowanie rzutu karnego za faul na Davidzie Alabie. W tej konkretnej sytuacji pomógł przez zestaw słuchawkowy sędzia Tomasz Musiał, czy była to pana suwerenna decyzja?
- To widać na powtórkach wideo - timing podjęcia decyzji jest natychmiastowy, Tomek nawet jakby chciał krzyknąć, nie miałby na to czasu. Gdy zawodnik opadał na ziemię, było już po gwizdku, a ja sięgałem po żółtą kartkę. Miałem dobry ogląd sytuacji, wszystko widziałem bardzo dobrze i nie zastanawiałem się ani sekundy. Trzymany Alaba nie był w stanie wyskoczyć, musiałem podjąć taką decyzję. Ale żeby Tomkowi nie zabierać zasług, trzeba przypomnieć półfinał Ligi Europy, gdy krzyknął mi, że Sevilli należy się rzut karny.
Przyznając rzut karny Niemcom w swoim trzecim meczu był pan pewny decyzji? Głosy wśród ekspertów były podzielone.
- Gdy decydujesz się na pokazanie wapna, musisz być pewny chociaż w 70 procentach. W tej sytuacji miałem dobre pole widzenia. Zresztą proszę sobie zobaczyć powtórki sytuacji, Skrtel nawet nie próbuje dyskutować. Od razu spuścił głowę, wiedział, że jego zachowanie było nieodpowiedzialne. Ale teraz, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że drugi raz nie pokazałbym mu żółtej kartki.
Jest jakiś jeden obrazek z mistrzostw, który utkwił w pana pamięci?
- Jest kilka. O tym turnieju pamiętał będę długo przez to, że był tak bardzo nieprzewidywalny, że każdy mógł wygrać z każdym. Na przykład Albania była o krok od przedostania się do kolejnej rundy, byłem zafascynowany jej grą. Natomiast najbardziej ckliwy moment przeżyłem po meczu Włochów z Niemcami. Wszyscy pamiętamy jego przebieg - najpierw 120 minut walki, później taka, a nie inna seria rzutów karnych. Ostatecznie Niemcy zwyciężyli, a Włosi wpadli w rozpacz. Stałem przy tunelu prowadzącym do szatni, obserwowałem załamanych piłkarzy z Italii. Ostatni szedł Giorgio Chiellini, z którym złapałem swego czasu bardzo dobry kontakt. Minął mnie, ale po chwili zawrócił, rzucił mi się w ramiona, zaczął płakać. Nie do końca wiedziałem w pierwszym momencie, jak mam się zachować. Odrzuciłem jednak zimną pozę, po ludzku go pocieszałem. To moment, który zapamiętam na długo, bo zrozumiałem wtedy, jak wielkie emocje towarzyszą zawodnikom na wielkim turnieju.
Po powrocie z Euro - mając w pamięci poprowadzone mecze, opinie na pana temat, pozytywne oceny przełożonych - czuje się pan już częścią czołówki europejskich sędziów? Tej, w której od dawna są tacy arbitrzy jak Mark Clattenburg czy Cuneyt Cakir?
- Trudno się porównywać do innych sędziów, mogę tylko powiedzieć, że czuję się bardzo dobrze. Gdy od trzech lat nie zaliczasz błędu w Europie, musisz być na topie - nie ma innej możliwości. Najważniejsze w życiu sędziego jest twarde stąpanie po ziemi. Bo to nie jest tak, jak w życiu piłkarza, że nie strzelisz jednego dnia karnego, a już za tydzień masz możliwość zmazania tej plamy. Jako sędzia jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz. To w zasadzie pewne, że już niedługo o moim i mojego zespołu dobrym występie na Euro nikt nie będzie pamiętał, będzie się nam wytykało błędy, czyhało na potknięcia. Takie życie arbitra.
[nextpage]W pana przypadku sprawa jest utrudniona, bo jako najlepszemu polskiemu sędziemu dodatkowo patrzy się panu na ręce. Sam zawiesił pan sobie wysoko poprzeczkę.
- To prawda, muszę na każdym kroku udowadniać, że występ na Euro nie wynikał z tego, że jestem tak samo łysy jak Collina, albo że przyjaźnię się z Webbem. Muszę pokazywać, że po powrocie z Euro nie mam zamiaru odcinać kuponów w polskiej lidze. To oczywiście trudne, bo każdy, nawet najmniejszy błąd będzie mi wytykany, ale taka jest już kolej rzeczy. Wszyscy musimy pamiętać jednak o podstawowej sprawie. Nawet przy bardzo dobrym ustawieniu, mając dobry ogląd sytuacji, arbiter może czegoś nie dostrzec, może po prostu popełnić błąd, bo jest takim samym człowiekiem, jak wszyscy.
Zrozumienie dla sędziów jest chyba w polskiej lidze coraz większe?
- Tak, i to cieszy. Nie jesteśmy robotami, mogą nam się przytrafiać błędy. Ważne, żeby wtedy powiedzieć wprost: sorry, przepraszam panowie, po prostu tego nie widziałem, ktoś mi zasłonił, umknęło mi to zagranie. Wiadomo, że w całej zabawie nieomylni są jedynie kibice. Ale tutaj zawsze powtarzam to, co sam usłyszałem 12 lat temu: jeśli jesteś taki cwaniak, weź gwizdek, chętnie pojadę z tobą na A-klasę i zobaczę, jak sobie radzisz.
Przed Euro mówił pan, że na finał nawet nie liczy, bo to po prostu zbyt wcześnie. Był pan zbyt młody i za mało doświadczony. Francuskie mistrzostwa zmieniły coś w tej kwestii? Finał Ligi Mistrzów jest już w zasięgu?
- Pierluigi zapewne by mnie ganił, gdyby usłyszał, co mam do powiedzenia w tym temacie. Zresztą śmiał się ze mnie za każdym razem, gdy dochodziło między nami do podobnych rozmów. Proszę pamiętać, że UEFA wyznaczając mnie jako sędziego technicznego w ćwierćfinale i półfinale Euro brała pod uwagę możliwość, że będę gotowy do poprowadzenia meczu na takim poziomie. Bo w przypadku kontuzji arbitra głównego musiałbym zająć jego miejsce. Gdy Collina przekazywał mi informację, że będę sędzią technicznym w ćwierć i półfinale, dziękowałem, ale zaznaczałem jednocześnie, że jestem gotowy do poprowadzenia takich zawodów jako arbiter główny. Oni znają moją pewność siebie. Czuję, że poradziłbym sobie, zachowując odpowiednio dużo pokory mogę powiedzieć, że nie czuję się gorszym sędzią od żadnego ze ścisłej, europejskiej czołówki. Wiem, jak poprowadziłem mecze na Euro, wiem, jak poszło mi w ćwierćfinale Ligi Mistrzów czy półfinale Ligi Europy. Finał Champions League? Czemu nie.
To pana cel na nowy sezon?
- Nie myślę w takich kategoriach. Specyfika tego zawodu jest taka, że wystarczy jedna błędna decyzja, aby wszystko się popsuło, zawaliło. Można jeździć na kilka meczów fazy grupowej, później pucharowej, a i tak jeden zły gwizdek może sprawić, że wszyscy mówić będą o mnie tylko negatywnie. Niczego nie można sobie zakładać. W zeszłym sezonie przecież wszyscy mówili, że idzie mi świetnie, ale jestem przecież taki młody...
I raczej nie spodziewano się, że otrzyma pan prawo prowadzenia tak istotnych meczów w europejskich pucharach.
- Mówiono, że być może zostanę obsadzony na mecz w 1/8 finału LM i to miał być maks. Okazało się, że zostaliśmy świetnie ocenieni i oddelegowano nas do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. A gdy dostaliśmy półfinał LE, nawet starsi koledzy nie do końca potrafili zrozumieć, jak to się stało. Zmierzam do tego, że wiek nie zawsze jest najważniejszy. Jeżeli ma się odpowiednie czucie tego zawodu i dobrą passę, dlaczego nie liczyć na możliwość sędziowania w najważniejszych wydarzeniach?
Taka passa nie byłaby możliwa bez solidnego zespołu.
- Ma pan sto procent racji. Z chłopakami świetnie się dogadujemy i na placu, i poza nim. Rozumiemy się bez słów.
Jesteście ponoć w sędziowskiej centrali znani nie tylko z dobrego prowadzenia zawodów.
- Nakręcamy dobrą atmosferę, w tym konkretnym temacie nie ma sobie równych Tomek Musiał, to on wiedzie prym, ale Paweł Raczkowski też nie odstaje w kwestii żartów. Dlatego nasza ekipa jest w UEFA bardzo lubiana, wokół nas jest zawsze głośno i śmiesznie. Podczas Euro zdobyliśmy też żółtą koszulkę lidera w innej kwestii - uczęszczania na siłownię. Starsi koledzy przychodzili do nas, dopytywali, jak powinni ćwiczyć, co zmienić. Później wdrażali to w swój trening.
Zdaje pan sobie sprawę, że ma realny wpływ na całe środowisko sędziowskie w Polsce? Na bazie szału wokół pana ostatni kurs w wydziale sędziowskim w Warszawie ukończyło ponad 100 osób. To liczba ogromna w porównaniu do lat poprzednich.
- Początkowo mocno wzbraniałem się przed wywiadami, było to dla mnie mocno męczące, nie chciałem za mocno się udzielać. Dopiero przewodniczący Przesmycki i prezes Zbigniew Boniek wytłumaczyli mi, że moja aktywność w mediach może być pozytywnym impulsem dla młodych ludzi. Stąd opowiadanie, na czym polega praca arbitra, ile wysiłku wymaga, stąd wpuszczenie do naszej szatni kamery. Wolałem się bronić gwizdkami na boisku, ale starsi i mądrzejsi w PZPN przekonali mnie, że powinienem się przemóc i pomóc poprawiać wizerunek polskiego środowiska sędziowskiego.
Udaje się to chyba robić do tej pory perfekcyjnie.
- W moim macierzystym wydziale sędziowskim w Płocku od dawna cierpieliśmy na niedobór sędziów, teraz mamy ich nadmiar. Podczas każdego spotkania z młodymi ludźmi, jak choćby podczas wykładu w Szkole Głównej Handlowej, zawsze powtarzam, że nie każdy musi być Lewandowskim albo Krychowiakiem, żeby zaistnieć w poważnej piłce. Sędziowanie to też ciekawa droga. Coraz więcej młodych ludzi postanawia nią maszerować, a ja czuję z tego powodu osobistą satysfakcję.