Marcin Burkhardt: Miałem w życiu zbyt łatwo

Uchodził za złote dziecko polskiej piłki. Nie wyszło jednak tak, jak wszyscy zakładali. On również inaczej wyobrażał swoją karierę. Oto Marcin Burkhardt.

[b]

"Piłka Nożna": Co cię sprowadza do Siedlec?
[/b]

Marcin Burkhardt: - Chciałem wrócić do Polski. Już mnie trochę te tułaczki zmęczyły. Jestem starszym zawodnikiem i na tym etapie potrzebna jest stabilizacja. Powoli zaczynam myśleć o tym, co będę robił po zakończeniu kariery. Chciałbym zdobyć uprawnienia trenerskie oraz menadżerskie - jest kurs bodaj dwu-lub trzyletni: zarządzanie w sporcie - dzięki któremu mógłbym zostać w przyszłości na przykład dyrektorem sportowym klubu. Bycie menedżerem zawodników mnie nie interesuje. W trakcie gry w piłkę sporo widziałem, mam dużo kontaktów, można to wykorzystać. Papier jednak też trzeba mieć, wiedza teoretyczna jest ważna. Najważniejsze jednak - chciałbym przypomnieć się publiczności, zagrać jeszcze na wysokim poziomie.

Ale dlaczego akurat Pogoń Siedlce?

 - Rozmawiałem również z Zagłębiem Sosnowiec. Trener Jacek Magiera był na tak, dyrektor sportowy też, właściwie już miałem przyjeżdżać do klubu, na ostatniej prostej ktoś jednak zablokował transfer. Trener Magiera powiedział, że nie może angażu przeforsować. A potem pojawiła konkretna oferta z Siedlec. Szkoleniowiec, Dariusz Banasik, znał mnie jeszcze z czasów, kiedy grałem w Legii Warszawa, pracował wtedy w klubie. Wiedział jak prezentuję się pod względem piłkarskim, więc szczegóły dograliśmy szybko. Szkoleniowiec wie czego chce, a to jest podstawa, gdyż są trenerzy, którzy chcą wszystkiego, a zarazem niczego... i w końcu im się to rozłazi. W Siedlcach stawiamy duży nacisk na dyscyplinę taktyczną, wiemy co mamy robić na boisku. Mam nadzieję, że w Pogoni nie będzie takiego pożaru jak w zeszłym sezonie, że utrzymanie zapewnimy sobie szybko, bo wtedy będzie jeszcze czas na sprawienie niespodzianki, na przykład na zaczepienie się w górze tabeli. Ja zawsze wychodzę z założenia, że jak można, to trzeba grać o najwyższe cele, a takie możliwości są w Siedlcach.

Nie było żadnej propozycji z ekstraklasy?

 - Żadnej, nic. Natomiast mam wrażenie, że spokojnie poradziłbym sobie także w ekstraklasie. Nasza liga w obrazku wygląda fajnie: piękna infrastruktura, dobra realizacja telewizyjna; kiedy jednak przyjrzymy się dokładniej, poziom nie jest najwyższy. Nie oszukujmy się, europejskie puchary weryfikują nas boleśnie.

Jak sądzisz, dlaczego nie dostałeś żadnej oferty z najwyższej ligi?

 - W Bułgarii rozwiązałem kontrakt ze względu na kontuzję. A jak ktoś wraca z Bułgarii do Polski, przekaz jest jasny - jest słabszy. Takie panuje przekonanie w polskim środowisku piłkarskim. Nie mogłem już wtedy znaleźć klubu w naszym kraju, dlatego wyjechałem do Norwegii. Nie wyszło, sztuczna trawa, nie za bardzo był klimat do gry w piłkę. I jakby to powiedzieć - nie byłem transferem trenera, a bardziej sponsora klubu.

ZOBACZ WIDEO "Halo, tu Rio": jak zmieniły się brazylijskie fawele? (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

To nie była norweska najwyższa liga tylko poziom niżej.

 - Piłka to nie jest sport numer jeden w Norwegii. Klub był w zasadzie półprofesjonalny, bo część zawodników treningi łączyła z pracą - prowadzili lekcje wychowania fizycznego w szkołach, czy po prostu byli pracownikami biurowymi. Ja normalnie pracować nie musiałem, choć mogłem. Miałem sporo wolnego czasu, więc spokojnie mógłbym na trzy, cztery godziny dziennie pochodzić do biura. Taka była zresztą propozycja. I chciałem z niej skorzystać, ostatecznie temat rozszedł się po kościach. W każdym razie brakowało mi tam presji. Głównie przegrywaliśmy mecze, a atmosfera w zespole jakby nic się nie stało, każdy uśmiechnięty i zadowolony. A jak udało się wygrać, podejście było identyczne jak w przypadku porażki, no może było tylko trochę głośniej. To mi nie pasowało. Jeśli chodzi o piłkę, w Norwegii wszyscy patrzą na Anglię. Tylko Anglia i Anglia... Tyle że z Anglii został im tylko styl gry sprzed trzydziestu lat - długa piłka i walka. Nie chcą grać piłką, nie chcą posiadać piłki, wolą przepychać się z obrońcami i może coś uda się strzelić po wrzutce.

Wróćmy jeszcze do braku propozycji z ekstraklasy. Kilka lat temu mówiłeś otwarcie, że masz przyklejoną łatkę imprezowicza i lekkoducha. To dlatego kluby z najwyższego szczebla rozgrywek w Polsce nie są tobą zainteresowane?

 - W stu procentach. Wiem, bo nawet jeśli ktoś prowadził jakieś rozmowy, ten temat za każdym razem powracał. A czy ja byłem wielkim imprezowiczem? Na pewno nie. Po prostu zostałem przyłapany, a sprawę rozdmuchały media. Później już jedna plotka rodziła drugą, a świat piłkarski jest mały. Przestano mnie oceniać za umiejętności piłkarskie, a zaczęto właśnie za plotki. Zresztą niedawno usłyszałem, że ponoć jestem typem, który rozbija szatnię, że piętrzę problemy. Kompletna nieprawda, wręcz przeciwnie, staram się robić atmosferę, wprowadzić trochę luzu. Nie wszystkim to się jednak musi podobać.

Niedawno minęło dziesięć lat od momentu, w którym zostałeś mistrzem Polski z Legią. Chyba nie sądziłeś, że tak to się później wszystko potoczy.

 - Oczywiście, że nie. Widziałem siebie w dobrym zagranicznym klubie. Tyle że kariery piłkarza nie da się dokładnie zaplanować. Ja mam przekonanie, że to kwestia podejmowania dobrych i złych decyzji. Wybierając klub, musisz mieć wszystko przemyślane, wiedzieć, jak zespół gra, kim jest trener, jaką ma koncepcję, z kim będziesz walczył o skład, czy pasujesz do tej drużyny na boisku. Krótko mówiąc, potrzeba cierpliwości. Nie można wybierać pierwszej oferty z brzegu. A większości zawodników cierpliwości brakuje. Mnie na pewno brakowało, bo chciałem po prostu jak najszybciej grać w piłkę. I kilka złych decyzji podjąłem, nie przeczę.

Która była najgorsza?

 - Azerbejdżan. Dlatego, że przyklejono mi kolejną łatkę.

Piłkarza upadłego?

 - Tak to było przedstawiane. Co było, za przeproszeniem, g.... prawdą. Mówiłem wcześniej, że nasza liga boleśnie weryfikowana jest w Europie, teraz dodam, że kilka razy w ostatnich latach polskie zespoły zostały zweryfikowane przez te z Azerbejdżanu. Ale dla Polaków jest tam trzeci świat. No więc zostałem uznany za piłkarza upadłego przez jednych, drudzy natomiast przekonywali, że mój transfer to był skok na kasę, że nie mam ambicji i pojechałem zarobić. I znów bzdura. W Zaqatali zarabiałem 5 tysięcy więcej niż w Jagiellonii Białystok. 5 tysięcy złotych oczywiście. Jaki to był skok na kasę?

Wypłacili chociaż?

 - Wypłacili, aczkolwiek klub już nie istnieje. Upadł. W każdym razie po Azerbejdżanie już ciężko było mi znaleźć klub w polskiej ekstraklasie. Dyrektorem w pierwszoligowej Miedzi Legnica był Mariusz Mowilk, z którym się znałem. Przyszedłem do klubu we wrześniu, w lutym dostałem propozycję dwuletniego kontraktu. Odrzuciłem ją, gdyż myślałem, że będzie poważniejsza pod względem finansowym. Nie to, że liczyłem na wielką kasę, chciałem zarabiać po prostu normalnie, na początku zgodziłem się na mniej, bo musiałem najpierw pokazać się. Tymczasem w świat poszedł przekaz, że Miedź mnie nie chce.

Może warto było to sprostować.

 - Miałem dzwonić po gazetach czy portalach internetowych i opowiadać, że było inaczej? Wyjechałem do Bułgarii. Nie ukrywam, że zagranicą czuję się lepiej. Z tej prostej przyczyny, że tam nie ciągnie się za mną ta cała otoczka, ludzie nie wiedzą, że w Polsce jestem postrzegany w ten sposób i oceniają mnie tylko za to, co na boisku. Do momentu kontuzji w Czerno More Warna grałem wszystko, trener był zadowolony, nie miałem żadnych problemów. Tylko infrastruktura pozostawiała sporo do życzenia. Szatnie jak za Gierka, z boazerią na ścianach. Wchodzę pod prysznic, kratka, przez którą spływa woda była zdjęta, a do kanału akurat wskakuje trzydziestocentymetrowy szczur. Najważniejsze jednak, że w piłkę było tam z kim pograć. Liga bułgarska jest bardziej techniczna od polskiej, natomiast słabsza pod względem fizycznym.

A jak było w przypadku Azerbejdżanu, dlaczego stamtąd odszedłeś, bo kontrakt też nie został przedłużony?

 - Doszło do pewnej nieprzyjemnej sytuacji z udziałem obcokrajowców.

To znaczy?

 - To znaczy, że po jednym z meczów mieliśmy wrażenie, że nie wszystko przebiegało na boisku zgodnie z duchem sportowej rywalizacji. Żadnych dowodów nie mieliśmy, niemniej tak coś nam pachniało. Po spotkaniu padło kilka mocnych słów w szatni między nami a trenerem. Bo my przyjechaliśmy do Azerbejdżanu po to, aby wygrywać, nie się podkładać, brać udział w jakimś marnym przedstawieniu, bo ktoś może coś gdzieś obstawił. Nie pozwolę robić z siebie pajaca! Co z tego więc, że prezes klubu chciał, żebym został, proponował nową umowę, skoro trener poszedł do niego i sprawił, że szef zmienił zdanie. Prezesem był dość młody facet, studiował w Europie, był dyrektorem w Międzynarodowym Banku Azerbejdżanu, a do właściciela tej instytucji należał z kolei Inter Baku. I to właśnie on dał funkcję w Simurq naszemu prezesowi. Nie był to więc żaden cham, czy mafiozo, normalny, fajny i kulturalny człowiek. Z trenerem miał jednak bardzo dobre relacje, musieliśmy odejść, bo nie tylko ja, ale też inni obcokrajowcy.

W ogóle jakie warunki zastałeś w Azerbejdżanie?

 - Pod względem sportowym na pewno nie straciłem, klub był dobrze poukładany, tyle że warunki zakwaterowania były tragiczne. Zaqatala to mała miejscowość pod górami Kaukaz, o wynajęcie mieszkania nie było więc łatwo, a nawet gdyby ktoś chciał, podejrzewam, że warunki do codziennego życia byłyby nie lepsze, niż w bazie, w której mieszkałem. Obiekt miał pewnie ze trzydzieści lat, może więcej, pod ochroną, nikt z zewnątrz nie mógł do nas wejść, choć my mogliśmy wychodzić. W domkach na ścianach grzyb, a po podłodze biegały karaluchy. Generalnie, jakby obóz przygotowawczy trwał 10 miesięcy.

Co można tam robić, żeby nie zwariować?

 - Trening, siłownia, kawka, internet, karty. Jakoś ten czas mijał. A jak jechaliśmy na mecz do Baku, supermiasto, po spotkaniu dostawaliśmy dwa dni wolnego, żeby odetchnąć. Klub opłacał nam hotel, mogliśmy przez chwilę normalnie żyć.

Gra w Metaliście Charków mogła być przełomem w twojej karierze. Wytrzymałeś tam tylko kilka miesięcy.

 - Czytałem przed Euro 2016 wywiad z trenerem Markiewiczem. Powiedział, że zabrakło mi charakteru, kiedy byłem piłkarzem Metalista. Zgadzam się z tym. Zespół był naprawdę silny, zawodnicy mieli tam dobre kontrakty, najlepsi nawet po milion dolarów, to już są pieniądze, których nie dostają słabi piłkarze. Taka prawda. Zresztą, ja też właśnie w Charkowie zarabiałem najlepiej w trakcie kariery. Tyle że byłem tam tylko pół roku. Markiewicz powiedział, że nie widzi mnie w zespole, grałem w rezerwach i trener drugiego zespołu dziwił się, czemu nie jestem w jedynce. Dziś jak o tym myślę, nie wykluczam, że Markiewicz chciał sprawdzić właśnie mój charakter, chciał zobaczyć czy powalczę o powrót do pierwszego składu. Ja natomiast, kiedy usłyszałem, że mnie nie widzi, postanowiłem zmienić otoczenie. To był błąd. Pewnie nawet największy w mojej karierze, powinienem był zacisnąć zęby z myślą: ja ci teraz pokażę, i postarać się odzyskać miejsce w pierwszym składzie. Zabrakło mi sportowej złości. Wolałem uciec, mieć plac w Jagiellonii Białystok, bo tak było wygodniej. Nie podjąłem rękawicy, mam o to do siebie pretensje.

Na siatki z kasą załapałeś się?

 - Oczywiście. Nie było przelewów na konto, każdy kto szedł po wypłatę, siatkę musiał mieć, żeby wszystko się zmieściło, po kieszeniach nie było szans tego upchać (śmiech). W odbieraniu premii też udział brała reklamówka, kapitan chodził po autokarze lub samolocie, w jednej ręce miał rozpiskę ile i komu się należy, a drugą z siatki wyjmował kasę i rozdawał zawodnikom. Nie wiem skąd te pieniądze były, bo zawsze dostawaliśmy nowe banknoty, pachniały wręcz farbą.

Jesteś człowiekiem niezależnym pod względem finansowym? Pytam, gdyż tabloidy informowały, że toniesz w długach, że twoje mieszkanie w Warszawie zostanie zlicytowane.

 - Z kolegą wspólnie zainwestowaliśmy dużo własnych pieniędzy w nieruchomości. Mamy ich kilka w Warszawie lub na obrzeżach miasta. Oprócz tego kupiliśmy kilka działek, które zamierzaliśmy z zyskiem sprzedać. To był 2008 rok, czyli okres boomu mieszkaniowego, a właściwie ostatni jego etap, bo wkrótce zaczął się kryzys na rynku. Nietrudno więc domyślić się, że inwestycja była średnio trafiona, niemniej gdybym chciał dziś sprzedać wszystko co mam, nie musiałbym już grać w piłkę, żeby żyć na przyzwoitym poziomie. Co do tej licytacji natomiast, nie wiem, jak to mieszkanie zostało zlicytowane, skoro ciągle jest moje i nawet kilka dni przed przyjazdem do Siedlec w nim mieszkałem. A na poważnie, chodziło o niezapłacone podatki, nie wszystkiego mogłem dopilnować, będąc na kontrakcie zagranicą. Wezwania przychodziły, ale ja o tym nie wiedziałem, nie było mnie w kraju. Gdy się jednak już dowiedziałem, od razu uregulowałem co trzeba i sprawa się skończyła, do żadnej licytacji nie doszło. Szkoda tylko, że w gazetach już nikt nie pisał, iż wszystko zostało spłacone, iż jestem czysty. Chciałem się nawet procesować, ale w końcu uznałem, że mam ważniejsze zmartwienia na głowie, niż ciąganie się z kimś po sądach.

Te nieruchomości to poważny biznes?

 - Są również jednym z powodów, dla których wróciłem do Polski. Inwestycjami głównie zajmował się kolega, ale z racji tego, że na stałe wróciłem do kraju, chciałbym mu w tym pomóc i bardziej się zaangażować. Przez telefon takich spraw się nie załatwia. W każdym razie to nie jest tak, jak niektórzy sądzą, że Burkhardt to wszystkie pieniądze przepił, przebalował czy przegrał. Do kasyna nie chodzę. Wszystkiego byłem może z dziesięć razy w życiu. To chyba nie robi ze mnie hazardzisty? To nie jest grzech, dużej kwoty nie przegrałem, a znam i znałem zawodników, którzy mieli z tym tematem naprawdę spore problemy. Ale ofiarą czarnego PR trochę się czuję.

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, masz poczucie, że duże pieniądze w twoim przypadku przyszły za wcześnie, że trochę zaszumiało ci w głowie?

 - Ja mam przede wszystkim świadomość tego, że do pewnego momentu wszystko przychodziło mi zbyt łatwo, nie musiałem o nic walczyć. To był mój problem. Zawsze spadałem na cztery łapy, pieniądze też się zgadzały. To rozluźnia, człowiek tak się nie spina. Nie do końca było to dobre, przynajmniej w moim przypadku. Potem nagle zderzyłem się z rzeczywistością na Ukrainie. Kiedy trener powiedział mi, że mnie nie widzi, po raz pierwszy w karierze usłyszałem coś takiego. Nawet w Legii, kiedy nie grałem, trener Urban chciał, żebym został w zespole, gdyż w okresie przygotowawczym bardzo dobrze wyglądałem. Ale ja już byłem dogadany ze Szwedami, dałem im słowo i nie chciałem go zmieniać. Może gdyby w wieku dwudziestu lat jakiś trener mnie odpalił, trochę by to mną potrząsnęło.

Tymczasem byłeś złotym dzieckiem polskiego futbolu.

 - No tak, nadzieja polskiej piłki, wszyscy na mnie chuchali i dmuchali. To mogło przesądzić o tym, że zabrakło mi charakteru, o czym mówił Markiewicz.

Wspomniałeś o Szwecji. W jednym z wywiadów mówiłeś, że tam zmieniłeś podejście do piłki. Co się za tym kryje?

 - Profesjonalizm. Tam pierwszy raz w życiu usłyszałem, że dobrą odnową jest wejście po meczu do wody z lodem, aby obkurczyć naczynia krwionośne. Byłem w szoku: Jaka zimna woda? A jednak trzeba to robić. Po przyjeździe do Szwecji byłem kontuzjowany, rano drużyna miała trening, potem wolne. Przychodziłem popołudniu na siłownię, żeby wykonać zalecone ćwiczenia i spotykałem z dziesięciu chłopaków, którzy wcale nie musieli na tej siłowni być. Pojawiali się, bo chcieli. Pracowali nad sobą, poprawiali mankamenty. Zobaczyłem, że uprawianie piłki nożnej to nie jest tylko 1,5 godziny treningu dziennie i mecz, tylko to jest całodzienna praca. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dosłownie, przecież sen też odgrywa dużą rolę. Po treningu od razu dostawaliśmy do zjedzenia banany i shake białkowy do uzupełnienia. Głupia i prosta sprawa, ale ja się z tym spotkałem po raz pierwszy. Dziś to są podstawowe reguły, dziesięć lat temu dla mnie to była abstrakcja. Krótko mówiąc, to była nauka innego podejścia do wykonywanego zawodu, zmieniłem priorytety.

Jesteś zadowolony z tego jak ułożyła się twoja kariera, czy można było jednak wyciągnąć więcej?

 - Dało się wyciągnąć więcej. I to zdecydowanie. Nie wszystko zależało ode mnie, ale wiem też, że sam mogłem z siebie dać więcej.

Rozmawiał Przemysław Pawlak

Źródło artykułu: