WP SportoweFakty: Przez pierwsze dni po kontuzji był pan załamany. Jak jest dziś?
Arkadiusz Milik: Pod względem mentalnym jest dobrze, czuję się coraz lepiej. Ale kiedy dowiedziałem się o diagnozie, ile dokładnie nie będę mógł grać w piłkę, to pojawiły się łzy.
Długo był pan podłamany?
- Było mi bardzo przykro, ale nie mogłem tkwić w tym samym miejscu i płakać. Trudne były pierwsze dni, byłem przybity, ale każdy w moim wieku by tak zareagował. Na początku oglądałem różne filmy wysyłane przez kibiców. Robiło mi się ciepło na sercu. Po kilku dniach od urazu starałem się już ich jednak unikać. Bardziej mnie dołowały niż pomagały. Chciałem jak najszybciej zacząć rehabilitację.
Zerwał pan więzadła krzyżowe w niegroźnym starciu z rywalem, blokując jego wybicie piłki.
- Zadawałem sobie pytanie: "po co to było?". Takich sytuacji podczas meczu jest wiele, ale 99 procent kończy się lekkim stłuczeniem, albo niczym. Ale z drugiej strony gra się zawsze na maksa, idzie się na każdą piłkę. Analizowałem, myślałem o tej sytuacji. Oglądałem powtórki dzień przed operacją w Rzymie. To moja pierwsza tak poważna kontuzja. Po tym starciu chciałem grać dalej, nie wiedziałem, co mi jest.
ZOBACZ WIDEO "Parę łez poleciało". Milik szczerze o kontuzji
Jak przebiega pana rehabilitacja?
- Mam minimalnie dwa treningi dziennie, zazwyczaj w klubie. O 9 rano zaczynam, około godziny 16 jestem w domu, gdzie również wykonuję później dodatkowe ćwiczenia. Wzmacniam mięśnie. Mam zajęcia, w których ruszam już lewą nogą. Jedno się nie zmienia: niemal codziennie jeżdżę na rowerze, w bardzo wolnym tempie. Jestem w fazie początkowej rehabilitacji. Skupiam się na tym, by wszystko toczyło się zgodnie z planem. Dochodzi jeszcze basen. Cały dzień poświęcony jest treningom.
Nudzi się pan?
- Staram się zabijać nudę, robić rzeczy, na które nie miałem czasu podczas kontuzji. Na przykład inwestuję zarobione pieniądze w różne rzeczy.
Czuje pan, że całe miasto czeka na pana powrót?
- Czuję ogromne wsparcie od ludzi z klubu, miasta i kadry Polski. Dostałem mnóstwo wiadomości od wielu ludzi. To też mnie podbudowało.
Klubowy spiker Daniele Bellini wyczytuje pana nazwisko przed każdym meczem drużyny.
- "Decibel" to bardzo pozytywna osoba. Jako jeden z pierwszych życzył mi szybkiego powrotu do zdrowia. Żyje klubem, jest sercem z Napoli. Kiedy pierwszy raz usłyszałem, jak wyczytuje moje nazwisko przed meczem, to byłem zdumiony. To coś niesamowitego. Dziękuję mu za taki rodzaj wsparcia, wiele to dla mnie znaczy.
Często woła na pana "Arkadiuszo".
- Uznałem, że będzie wołał na mnie tak, jak uważa. Rozmawialiśmy jak przyszedłem do klubu. Zasugerowałem, by nazywał mnie Arek, bo inaczej rzadko mówią na mnie nawet w Polsce. Uparł się jednak na pełne imię. "Arkadiuszo" mi nie przeszkadza. Ważne, że robi to z pasją.
Czuje się pan gwiazdą drużyny?
- Nigdy się gwiazdą nie czułem i nie będę czuł. Uważam, że gwiazdą zawsze jest drużyna. W klubie są zawodnicy, którzy grają dłużej ode mnie. Ja tak naprawdę miałem tylko dobre wejście do zespołu. Muszę jeszcze wiele zrobić, by wejść na wyższy poziom. Kibice i trenerzy są ze mnie zadowoleni, ale nie chcę spoczywać na laurach. Chciałbym stać się lepszym piłkarzem i człowiekiem.
[b]
Jak wygląda pana spacer po mieście?[/b]
- Rzadko to robię. Piłka w Neapolu to religia, trudno poruszać się po mieście w godzinach popołudniowych, gdzie są tłumy. Jeżeli chcę iść na zakupy, to zazwyczaj robię je rano, albo jeżdżę w miejsca, gdzie jest mało osób. W samym mieście nie ma możliwości, by przejść spokojnie. Zdjęcia, autografy. To oczywiście bardzo przyjemne, ale czasem człowiek ma ochotę odpocząć od zgiełku.
Sytuacja, która najbardziej pana zaskoczyła jeżeli chodzi o kibiców?
- Kiedyś jechały za mną dwa skutery, przez około pięć kilometrów. Jak zatrzymałem się na czerwonym świetle, kibice zapukali w szybę i poprosili o autograf. Bałem się, że chcą zrobić coś innego.
Okraść.
- Koledzy z drużyny mówili w szatni żebym uważał i nie nosił na ręku drogich przedmiotów, na przykład zegarka. W Neapolu do końca nie jest bezpiecznie. Krzywda nikomu się jeszcze nie stała, ale lepiej pewnych sytuacji unikać. Na szczęście kibice ze skutera chcieli tylko zdjęcie, więc się ucieszyłem.
Pan unika centrum, mieszka poza miastem.
- Pomiędzy Neapolem a naszą bazą treningową. Na tym zależało mi najbardziej, żeby mieszkać właśnie w tym miejscu i mieć blisko z treningu do domu. Mam tu większą swobodę w codziennym funkcjonowaniu.
Brud, jaki jest w Neapolu, nie odstrasza?
- Tak jest, już na to nic nie poradzę. Są plusy i minusy tego miejsca. Moje poprzednie miasto, w którym grałem, czyli Amsterdam, było piękne, ale pogoda nie porywała. Słońca w ciągu roku można było policzyć na palcach jednej ręki. W Neapolu jest na odwrót.
To również miejsce przesiąknięte piłką.
- Niedawno odezwał się do mnie pan ze sklepu, który stworzył figurkę z moją podobizną. Powiedział, że mam ją do odebrania za darmo. Szczerze, to nie wiedziałem, że powstała też moja figurka z nogą w gipsie, dowiaduje się tego dopiero od was. Jak widać każdy tu nas zna, rozpoznaje, czyta o nas, dyskutuje. Wszystko dzieje się w Neapolu wokół piłki, naszej drużyny. Piłkarze bardzo często nie płacą na mieście w restauracjach. Nie wiem jakimi kategoriami kierują się właściciele knajp, ale nie przyjmowanie rachunku to dla nich prestiż. Jak dotąd zapłaciłem może dwa razy na dziesięć.
Zna pan prawdopodobną datę powrotu na boisko?
- Na razie wszystko przebiega zgodnie z planem. Nie mam większych problemów z kolanem. Nie puchnie, nie zbiera się w nim krew. Ale jak będzie za dwa miesiące, tego nie wiem.
Będzie pan naciskał na szybszy powrót?
- Chcę wrócić jak najszybciej, ale nie będę się spieszył. Cała kariera przede mną. Ten czas, który tracę teraz, postaram się nadrobić później. Nie ma się co spieszyć i z urazu wchodzić w następną kontuzję. Kiedy będę zdrowy na sto procent i lekarze powiedzą "tak", to wrócę. Miejmy nadzieję, że stanie się to na wiosnę.
Rozmawiał w Neapolu Mateusz Skwierawski