Adam Matysek: To był sportowy szok

Materiały prasowe / Biuro Prasowe WKS Śląsk Wrocław / Na zdjęciu: Adam Matysek
Materiały prasowe / Biuro Prasowe WKS Śląsk Wrocław / Na zdjęciu: Adam Matysek

Adam Matysek tuż po rozpoczęciu pracy w Śląsku doznał szoku - wrocławianie przegrali 0:4 z Legią, tracąc trzy gole w siedem minut. - Trzeba wiele rzeczy poprawić - stawia sprawę jasno nowy dyrektor sportowy WKS-u. Pracy będzie miał sporo.

[b]

WP SportoweFakty: Początek pana pracy w Śląsku Wrocław nie był wymarzony. Zbiegło się to z porażką 0:4 drużyny Mariusza Rumaka z Legią Warszawa.[/b]

Adam Matysek: Jest to jakiś sportowy szok, gdy przegrywa się po siedmiu minutach 0:3. Nie tylko dla samych piłkarzy i kibiców. Przygotowanie do meczu, które obserwowałem, przebiegało na tyle sprawnie i dobrze, że też tego się nie spodziewałem.

Mówił pan o potrzebie sprowadzenia do Śląska defensywnych pomocników, ale też o zwiększeniu siły rażenia. To mogłoby wpłynąć na frekwencję na stadionie? Mamy na myśli efektywnie i efektownie grający zespół.

- Chcielibyśmy poprawić możliwości trenera co do doboru zawodników. Są przeprowadzane rozmowy i analizy, w którym kierunku to pójdzie. Na pewno są to newralgiczne pozycje. Śląsk, gdy mnie jeszcze tutaj nie było, stracił Toma Hateley'a i Tomasza Hołotę, czyli dwóch kluczowych zawodników, którzy mieli statystycznie najwięcej odbiorów jeżeli chodzi o defensywnych pomocników. Tych dwóch piłkarzy bardzo dobrze wpływało na poczynania ofensywne Ryoty Morioki. W ubiegłym sezonie Japończyk bardzo fajnie współpracował z Bence Mervo, bo odległości były mniejsze. Próbujemy tę dziurę załatać.

Z drugiej strony załatanie takiej dziury też nie będzie proste, bo możliwości finansowe klubu są niewielkie, a ponadto nie za bardzo jest miejsce dla kolejnych zawodników zagranicznych.

- Nie będę owijał w bawełnę, że będziemy robili jakąś rewolucję i ściągali zawodników, żeby tylko poprawić atmosferę w mieście czy wśród kibiców. Jeżeli nam się to uda, będziemy chcieli się wzmocnić, ale nie za wszelką cenę. Rozglądamy za zawodnikami, którzy znają polską ligę, są komunikatywni w naszym języku - broń Boże nie mówiąc o tym, że my mamy zbyt dużo obcokrajowców, bo też byłem za granicą, wiem, jak to się odbywa.

Będąc za granicą, musiał się pan nauczyć języka. Problemem tego zespołu nie jest to, że ci piłkarze są z tak wielu różnych krajów i ich komunikacja na boisku jest utrudniona?

- Być może zbyt wielu przyszło ich w jednym czasie? Ale do momentu meczów z Lechem Poznań, a potem Legią Warszawa drużyna zdobyła 21 punktów. Czy była zła komunikacja? Prawdopodobnie nie. Ważniejsze od języka są umiejętności sportowe, które trzeba pokazywać co tydzień. W momencie, gdy się jest na boisku, język nie odgrywa roli. Podstawowe kluczowe słowa zawsze da się nauczyć. Nie szukamy takich przyczyn komunikacyjnych tylko dlatego, że mamy zbyt dużo obcokrajowców. To była najmocniejsza jedenastka, jaką na tę chwilę mamy.

ZOBACZ WIDEO Zobacz fenomenalną bramkę Grosickiego! Gol sezonu? [ZDJĘCIA ELEVEN]

Zapewne o tej kwestii obcokrajowców jest tak głośno w związku z transparentem wywieszonym przez kibiców ("Chcemy w Śląsku wychowanków, dolnośląskich piłkarzy, a nie portugalskich kelnerów czy hiszpańskich sklepikarzy "- dop.red.).

- Mamy wychowanków. Oczywiście chcemy iść w tym kierunku, aby to poprawić, chcemy coś zrobić, ale do wszystkiego trzeba czasu.

Prezes wspominał również o budowaniu akademii. Tego nie da się zrobić "na już". Ale to proces, który może w przyszłości zaprocentować jak w Lechu Poznań czy Zagłębiu Lubin.

- Nie chciałbym zbyt dużo wypowiadać się o akademii. Wszyscy zdają sobie sprawę, że coś musi się zmienić, coś musi powstać, żeby przynosiło efekty. To jest proces. To nie jest tak, że dzisiaj zatrudnimy załóżmy Tadeusza Pawłowskiego, a za rok będziemy mieli trzy, cztery talenty, które będą grały w naszym klubie. Życzylibyśmy sobie, żeby tak było, ale musimy być realistami.

Czy tę akademię ma poprowadzić właśnie Tadeusz Pawłowski?

- Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz chciałby, żeby to był Tadeusz Pawłowski. Wydaje mi się, że to idzie w dobrym kierunku.

Jak pracuje się panu w Śląsku Wrocław? Jest dużo do poprawy?

- Moje pierwsze obserwacje są takie, że trzeba wiele rzeczy poprawić. Moim zadaniem jest pion sportowy.

Długo się pan zastanawiał, aby przyjąć ofertę?

- Miałem na to dwa, trzy dni do namysłu. Zastanawiałem się, co zastanę. Nie byłem świadomy pewnych informacji. Z drugiej strony, już kiedyś przygotowywałem się do takiej roli i teraz to się wydarzyło. Przyjąłem to z radością.

Trudno było zamienić dres sportowy na garnitur?

- Zdążyłem się już przyzwyczaić do nowej roli, bo odbyłem sporo rozmów z klubowym menedżerem, który uświadomił mnie w pewnych kwestiach. Nie było zatem wielkiego przeskoku.

Wiele lat spędził pan w Niemczech, m.in. w Bayerze Leverkusen. W sezonie 1999/2000 byliście o krok od mistrzostwa Niemiec. Zadecydował dopiero ostatni przegrany mecz z Unterhaching (0:2).

- Goniliśmy wówczas Bayern Monachium i mieliśmy świetną wyjściową sytuację przed meczem z Unterhaching. Zepsuliśmy to spotkanie. Było to naprawdę bolesne doświadczenie, wróciliśmy do Leverkusen z tego meczu na nasz stadion, gdzie kibice przyszli na telebimach oglądać to spotkanie i potem świętować z nami mistrzostwo. Nie było nikogo. Byliśmy sfrustrowani.

Ma pan jeszcze kontakt z kolegami z Leverkusen? 

- Od czasu do czasu spotykam się z byłymi zawodnikami. Niektórzy działają aktywnie w futbolu. Mieliśmy w składzie sporo Brazylijczyków i większość z nich wyjechała do kraju. Kilku z kolegów miało jeszcze świetne kariery, m.in. Ze Roberto w Bayernie czy Michael Ballack. Właściwie tylko Bernd Schneider pozostał wierny barwom Bayeru do końca kariery.

Wykorzysta pan znajomości zawarte w trakcie kariery, by ściągnąć do Śląska nowych zawodników?

- Nie wybiegałbym zbyt daleko w przyszłość. Rozmawialiśmy przecież o dużej liczbie obcokrajowców w Śląsku. Oczywiście, w Niemczech występuje sporo zawodników polskiego pochodzenia, mówiących doskonale w naszym języku, ale nie mogę teraz zapewnić, że z tamtego kierunku będziemy ściągać zawodników.

Skąd w ogóle pomysł na wyjazd do Niemiec? W 1993 roku miał pan sporo ofert, w tym z najlepszych polskich klubów.

- Rynek niemiecki bardzo mnie interesował. Mieliśmy już dostęp do spotkań Bundesligi i spływało sporo informacji na temat tych rozgrywek. Tak się potoczyło, że spędziłem tam kilkanaście lat. Pojawiła się też opcja z Anglii, ale by tam zagrać, trzeba było mieć określoną liczbę występów w reprezentacji. Nie byłem jeszcze podstawowym zawodnikiem kadry, raczej zajmowałem drugie bądź trzecie miejsce w hierarchii. 
[nextpage]11 lat w kadrze, 34 mecze, w tym kilka świetnych. Najbardziej w pamięć zapadł jednak występ w meczu z Norwegią podczas eliminacji mistrzostw świata 2002.

- Pewnie kibice zapamiętali ten występ głównie za sprawą dramaturgii. Wygrywaliśmy wówczas 2:0, potem złapałem kontuzję, Norwegowie doprowadzili do remisu 2:2 i w końcówce zdobyliśmy zwycięską bramkę. Uważam, że w kadrze rozegrałem trzy mecze, które mogę uznać za bardzo udane. Oprócz Norwegii na pewno był to mecz z Hiszpanią w Warszawie, zakończony wynikiem 1:1, i pojedynek na wodzie z Bułgarią, 2:0. To spotkanie w ogóle nie powinno się odbyć, większość boiska została zalana. Wyszliśmy na rozgrzewkę i tak zaczęło padać, że sporym wyczynem było kopnięcie piłki.

Razem z kadrą trenera Engela pojechał pan na mistrzostwa świata w Korei i Japonii w 2002 roku. W ostatnim meczu szansę dostali zmiennicy, pan pozostał na ławce. Pozostaje zadra w sercu, że nie udało się wystąpić na mundialu?
 
- Zawsze potrafiłem się dostosować do sytuacji. Czy to rozumiałem jako piłkarz, to już inna bajka. Nie miałem wtedy żalu, do dzisiaj go nie mam. Spotykamy się z Jerzym Engelem przy okazji meczów kadry. Rozmawiamy normalnie.

Przed mistrzostwami wrócił pan do polskiej ligi, zostając piłkarzem Zagłębia Lubin. Po odejściu z Bayeru pojawiały się oferty z Bundesligi?

- Odbiła się kontuzja barku z meczu z Norwegią. Nim doszło do operacji barku, zagrałem jeszcze 2-3 spotkania ligowe. Właściwie nie trenowałem, bo nie mogłem ruszać ręką. Pojawił się nacisk. Ja z kolei nigdy nie odpuszczałem. Pojawiło się dużo płynu, co utrudniało diagnozę. Dopiero po zejściu krwiaków można było postawić rozpoznanie lub od razu pójść pod nóż. Zostało 2-3 kolejki do rozegrania, a ja już nie byłem w stanie wykonywać ruchów. Biliśmy się wówczas o czwarte miejsce w Bundeslidze, gwarantujące udział w eliminacjach Ligi Mistrzów. Pojechałem ostatecznie do specjalisty. Okazało się, że przy okazji występów, oprócz mięśnia naramiennego, uszkodziłem też okoliczne mięśnie.

Kontuzja wpłynęła na decyzję o zakończeniu kariery? Zawiesił pan buty na kołku w wieku 35 lat, wielu bramkarzy kontynuowało karierę niemal do "czterdziestki".

- Pewnie trochę skróciła mi karierę. Fizycznie czułem się dobrze, byłem podstawowym zawodnikiem w klubie. Już do tego jednak nie wracam. Miło wspomnieć karierę i to wszystko.

Nie myślał pan o karierze pierwszego szkoleniowca? 

- Po karierze pojawia się pytanie, co dalej robić w życiu. Postanowiłem pójść droga trenera bramkarzy. Zacząłem się sprawdzać, wykorzystałem doświadczenie i wymyślałem ćwiczenia dla podopiecznych. Potem znowu nastąpił moment, w którym stwierdziłem, że chcę coś zmienić w życiu. Stąd pomysł na funkcję dyrektora sportowego. To się zazębiło.

Polska szkoła bramkarska jest naprawdę tak znakomita, że od wielu lat mamy na tej pozycji mamy fachowców światowej klasy?

- Zastanawiam się, co byłoby, gdyby polscy specjaliści pojechali szkolić bramkarzy np. w Anglii. Mamy swoją klasę, fajnie to wygląda. Cieszę się przede wszystkim, że chłopaki garną się do sportu. To jest najważniejsze.

Widzi pan takie talenty w Śląsku? Jakub Wrąbel jest na wypożyczeniu w I lidze, a swego czasu Tadeusz Pawłowski mówił o nim, że to największy talent w swoim roczniku. To może być taki zawodnik, za którego Śląsk zarobi grube miliony?

- Byłbym bardzo ostrożny, jeżeli chodzi o przewidywanie zysków z transferów. To młody chłopak, który zagrał parę meczów w Śląsku, jest obserwowany podczas występów na wypożyczeniu. Trener bramkarzy analizuje jego postępy i sam będę go monitorował. Celem powinien być powrót Wrąbla do klubu. Sytuacja jest skomplikowana, bo w Polsce w czerwcu będą MME. Jeżeli utrzyma formę i wywalczy miejsce w pierwszej jedenastce, to stracimy zawodnika w okresie przygotowawczym. Po turnieju czeka go odpoczynek.

Prezes Krzysztof Hołub wspominał, że Śląskowi Wrocław brakuje twarzy. Teraz jest pan, może być Tadeusz Pawłowski. Wśród piłkarzy Piotr Celeban, może Ryota Morioka. 

- Uważam, że każdy reprezentujący Śląsk, czy to piłkarz, trener czy masażysta, ma obowiązek reprezentować klub w mediach. Nie widzę innej możliwości. Im więcej będziemy ich pokazywać, tym bardziej będą kojarzeni ze Śląskiem. Będziemy dążyć do tego, by piłkarze wyszli do kibiców. Takie zasady panują na zachodzie i takie będą wymagane we Wrocławiu. Ta sfera też wymaga zmian.

Rozmawiali Marcin Górczyński i Artur Długosz 

Źródło artykułu: