Autorzy kultowej książki "Soccernomics", Stefan Szymański i Simon Kuper, przewidywali, że przyszłość futbolu należy do krajów takich jak USA, Japonia oraz Chiny. To trzy największe gospodarki świata. Dwa pierwsze miały już swoje szanse, ale w starciu z piłką nożną musiały nauczyć się cierpliwości. Teraz próbę podjęli trzeci. Na pewno mają najwięcej pieniędzy. Czy starczy im determinacji?
Zanim zdecydujemy ostatecznie, że ekspansja chińskiej Super League zmieni na zawsze obraz futbolu na świecie, warto pamiętać, że nie jest to pierwszy przypadek, gdy wielkie gwiazdy piłki odkrywały nowe lądy.
Gdy w 1975 roku Pele, niekoronowany, ale i niekwestionowany król futbolu, podpisywał 3-letni kontrakt z Cosmosem Nowy Jork, wydawało się, że jest to faktycznie krok w kosmos. Brazylijczyk dostał za 3 lata gry 4,7 miliona dolarów, a Amerykanie nagle zaczęli pytać się o co chodzi w piłce nożnej.
- Trudno porównać nawet skalę tego zjawiska, dopóki najlepsi piłkarze nie będą wybierali ligi chińskiej - zaznacza Adam Kotleszka, komentator Eurosportu, specjalista m.in. od piłki amerykańskiej.
ZOBACZ WIDEO Cagliari - Genoa. Wysokie zwycięstwo gospodarzy, grał Bartosz Salamon. Zobacz skrót [ZDJĘCIA ELEVEN]
Gdy startowała NASL średnia widownia na trybunach wynosiła około 4 tysiące widzów, więc było to traktowane jedynie jako ciekawostka. Po pierwszym sezonie telewizje nie były zainteresowanie pokazywaniem ligi. Dopiero po kilku latach zdecydowano się na ściągnięcie gwiazd. Do USA przyjechali zawodnicy na najwyższym światowym poziomie.
Był to oczywiście bardziej przystanek dla emerytów, ale na pewno nie cyrk. Pele miał 35 lat, ale Johan Cruyff czy Franz Beckenbauer po 32, a George Best nawet 30. To byli poważniejsi gracze niż dziś Oscar czy Carlos Tevez. Znacznie poważniejsi.
Na mecz Cosmosu z Pele w roi głównej, przeciwko Washington Diplomats, przyszło 35 620 osób, co jest rekordem nieistniejącej już ligi. Przyszedł boom na "soccera".
- Najlepsi zawodnicy zarabiali konkretne pieniądze. Może przyjazd do USA nie był dla nich wielkim awansem finansowym, ale były to kwoty które robiły wielkie wrażenie. Ludzie śmiali się, że jak gwieździe ligi pobrudzi się samochód, nie jedzie do myjni, tylko kupuje nowy - opowiada Janusz Kowalik były zawodnik Chicago Sting.
Zaraz, pod koniec lat 70., liga rozrosła się do 24 zespołów. Piłka stała się na tyle modna, że Pele został nawet zaproszony z wizytą do Białego Domu, a wśród założycieli Philadelphia Fury byli Mick Jagger, Rick Wakeman, Paul Simon i Peter Frampton. Okazało się, że lepiej znają się na muzyce i klub nie przetrwał próby czasu.
Z kolei inny klub powstał na Hawajach.
- Brak stabilizacji był wielkim problemem ligi. Cały czas zmieniała się liczba drużyn. W 1977 roku powstał Team Hawaii. Oczywiste było, że z finansowego punktu widzenia nie ma to sensu. Przyjeżdżały tu po 3 drużyny jednocześnie i siedziały 3 tygodnie, żeby obniżyć koszty. A potem razem wracały. Dla piłkarzy raj, dla piłki raczej niekoniecznie - mówi Adam Kotleszka.
Boom na "soccera" trwał krótko. Największym problemem okazała się "blokada" ze strony telewizji.
- Nie ma wątpliwości, że rozwój piłki nożnej nie był na rękę wielkim graczom na rynku amerykańskiego sportu. Zrobiono wiele, by soccer nie przebił się na stałe do telewizji - mówi Kowalik.
- Udział TV jest kluczowy. Ameryka to taki kraj, w którym, jeśli masz TV, możesz sprzedawać nawet cyjanek jako lekarstwo na wszystko. Soccer miał ogromne problemy z przebiciem się. Właściciele klubów musieli dopłacać. Tymczasem duże ligi żyły z pieniędzy z praw telewizyjnych - mówi były zawodnik Chicago Sting.
- Z tym powiązany jest brak reklam od wielkich koncernów. Kluby musiały skoncentrować się na lokalnych przedsiębiorcach - mówi Kotleszka. - Rok w rok liga generowała spore straty. Z czasem praktycznie każdy klub był na minusie, zaś NASL jako całość przynosiła około 30-milionową stratę - dodaje.
Pieniądze z praw telewizyjnych były jedną z głównych przyczyn. Kotleszka zauważa, że podczas gdy właściciele klubów NFL zaledwie 30 procent budżetu wydawali na pensje dla zawodników, to w przypadku NASL było to już 70 procent budżetów.
Ligę próbowano jeszcze reanimować. Deską ratunku za którą chwycili się organizatorzy, była organizacja mundialu. Na początku lat 80. FIFA odebrała Kolumbii zadania gospodarza. Natychmiast w jej miejsce zgłosili się Amerykanie. Ale władze światowego futbolu wybrały Meksyk i odebrały Amerykanom prawo do skorzystania z respiratora. Był to rok 1983. Rok później NASL przestała istnieć.
Nie znaczy to jednak, że nie wpłynęła na świadomość Amerykanów.
[nextpage]Pete Grathoff zauważa w artykule dla magazynu "Blizzard", że na początku lat 70. zaledwie 100 tysięcy młodych ludzi grało w piłkę nożną.
"Ron Newman (angielski trener) jeździł po szkołach by szerzyć dobrą nowinę piłki nożnej. Jedną wizytę wspomina szczególnie: - Dyrektor przywitał mnie ciepło i powiedział, że jest bardzo podekscytowany. Mówił, że dzieciaki już nie mogą się doczekać, żeby zobaczyć, co umiemy robić. Dodał: "Zawsze was podziwiałem. Jak wy możecie utrzymać równowagę na tych rolkach?"
Shane Paul Neil przytacza w 'Huffington Post" wyniki badań, z których wynika, że dziś w różnych rozgrywkach młodzieżowych gra ok. 3 milionów młodych Amerykanów, zaś w przedziale wiekowym 12-17, MLS jest bardziej popularna niż MLB, liga baseballa. Mitem jest, że piłka jest głównie dla imigrantów, przede wszystkim Latynosów. W najnowszym zestawieniu amerykańskich talentów do lat 24 dominują zawodnicy o "tradycyjnie" brzmiących nazwiskach.
Piłka nożna przede wszystkim jest jednak odbierana jako fantastyczny sport rekreacyjny dla młodzieży, w przeciwieństwie do drogiego, agresywnego i przede wszystkim kontuzjogennego "futbolu".
Na pewno dzisiejsze pokolenie jest inne. Każdy wie o co chodzi w piłce. Bruce Arena, selekcjoner USA, pytany kilka dni temu, czy któregoś dnia kraj sięgnie po tytuł mistrza świata, nie miał wątpliwości, że tak się stanie.
- W starych czasach ktoś kopnął piłkę wysoko a ludzie bili brawo, bo myśleli, że tak trzeba - śmieje się Kowalik. Soccer przeszedł długą drogę. USA od 1990 roku gra nieprzerwanie w mundialach, przy czym 4 razy, na 7, wychodziła z grupy. A w 2002 roku była nawet w ćwierćfinale. Ale zanim Amerykanie doszli do tego poziomu, minęło wiele czasu i popełniono wiele błędów.
Zanim nastała "era chińska", świat pasjonował się różnymi nowymi tworami, głównie w Azji. W 1993 roku powstała J-League. Średnia widzów wynosiła ponad 17 tysięcy. Od 1994 roku zaczęli tu zjeżdżać liczący się zawodnicy, jak Toto Schillaci, Dunga, Jorginho, Dragan Stojković, Oleg Protasow, Guido Buchwald, Patrick Mboma czy Julio Salinas. "Boom" szybko minął i w 1997 roku średnia widzów wyniosła zaledwie 10 tysięcy. Przez lata Japończycy to odbudowali, ale nigdy nie zdominowali rozgrywek azjatyckich.
Tak to mi tłumaczył Arie Schans, holenderski trener, który w połowie lat 90. przyjechał do Japonii jako "misjonarz futbolu": - Najpierw przyjechałem na kilka miesięcy do pracy w jednej z tamtejszych akademii wychowania fizycznego, zostałem kilka lat. Uczyliśmy Japończyków gry. Oni zresztą szybko się uczą, są prawdziwymi mistrzami kopiowania i adoptowania wszystkiego dla siebie. Zresztą nie tylko w piłce. Wchłaniają wiedzę w niesamowitym tempie. 5 lat przed mistrzostwami świata, które były rozgrywane na ich stadionach, wysłali po 5 swoich trenerów do Brazylii, Niemiec, Holandii i jeszcze kilku krajów i podpatrywali, wszystko notowali, a później opracowali to, wyciągnęli co najlepsze i zaczęli szkolić. Czasami trudno im wytłumaczyć, że futbol to nie matematyka. Oni uważają, że wszystko można wyjaśnić matematycznie, po prostu obliczyć - uważa Schans.
Dodał też, że Japończycy szybko się rozkręcają.
– Wiadomo, że do Europy im brakuje, ale ten dystans szybko się zmniejsza. Jeśli ktoś jest rozczarowany to przypomnę, że piłka w Europie istnieje ponad 100 lat, w Japonii profesjonalna liga zaczęła grać w 1993 roku, nie mieli żadnej historii, własnych legend, musieli żywić się historią piłki europejskiej czy brazylijskiej – zaznacza Schans.
Trudno Japończyków uznać za azjatyckich hegemonów, ale ich liga jest wśród najlepszych. W klasyfikacji lig azjatyckich jest na drugim miejscu w strefie wschodniej, za koreańską K-League, przed ligą australijską i chińską. W strefie zachodniej przewodzi liga saudyjska, zaś dopiero na piątym miejscu jest katarska, która 14 lat temu próbowała się przebić do ogólnej świadomości.
W 2003 roku federacja dała każdemu klubowi 10 milionów dolarów na zaangażowanie gwiazd futbolu. Do tutejszych klubów trafili bracia De Boer, Pep Guardiola czy Gabriel Batistuta. Dziś grają Xavi, Seydou Keita czy Vladimir Weiss, ale raczej można powiedzieć, że z wielkich planów Katarczyków niewiele wynikło. Co nie znaczy, że porzucili swoje zapędy. Po prostu rozłożyli proces w czasie. Katarczycy podążają inną drogą niż np. Arabia Saudyjska.
- Arabia Saudyjska nie ma mocarstwowych zapędów. Bardziej koncentruje się na wychowaniu własnych zawodników - zauważa Maciej Skorża, były trener arabskiego Al-Ettifaq. - Ale trzeba też pamiętać, że ma największe zasoby ludzkie ze wszystkich krajów bliskiego wschodu.
Arabia Saudyjska liczy 31 milionów ludzi, Katar zaledwie 2 miliony. Dlatego tutejsza strategia jest odmienna.
- Gdy graliśmy w Azjatyckiej Lidze Mistrzów z ich najlepszym zespołem, był tam zaledwie jeden piłkarz urodzony w Katarze. Poza tym, że Katar zainwestował w pierwsze drużyny, wyłożono też spore pieniądze na rozwój piłki, w akademie młodzieżowe. Więc tu jest przyszłość - zaznacza Skorża.
Generalnie Arabowie, widząc, że ich możliwości są ograniczone, poszli w drugą stroną i po prostu zaczęli kupować europejskie kluby.
Teraz swoją próbę ekspansji podejmują Chińczycy. Zaczęli bardzo mocno. Pytanie czy skończą jak NASL czy jednak będzie to trwała przemiana światowego rynku.
Skorża uważa, że mają szansę na coś więcej niż kilkuletni skok i budowanie zamków na piasku.
- Warto zwrócić uwagę, że poza trwającą medialną ofensywą ma tam miejsce wielka zmiana u podstaw. Chińczycy ściągają sporo trenerów młodzieży z Europy, stawiają na rozwój infrastruktury. To powinno przynieść efekt za jakiś czas - mówi.
W 2015 roku Chińczycy ogłosili swój plan, według którego 120 europejskich trenerów ma przeszkolić 50 tysięcy szkoleniowców z Chin. Nie ma wątpliwości, że podobnie jak w USA, za wielką zmianą musi stać przede wszystkim solidna baza miejscowych graczy.
- Pytany ostatnio o możliwość transferu do Chin, Arjen Robben, powiedział że to oznacza koniec kariery. Z czasem nie musi tak być. Wystarczy, że coraz lepsi zawodnicy będą tam trafiali i będą powoływani do swoich reprezentacji - dodaje.
Kraje, które dominują w światowej gospodarce, powoli będą chciały naruszyć porządek świata utrwalany przez kilkadziesiąt lat. Są jak nieprzyjemny gość, który wyrzucony przez drzwi wraca oknem. Tym razem lepiej ubrany i przygotowany.
Amerykanie mają obecnie za sobą około 20 tysięczną publiczność średnio na mecz i sprzedane prawa telewizyjne za 90 milionów dolarów za sezon. Chińczycy mają jeszcze wyższą średnią na meczu (około 24 tys.), a można przypuszczać, że ta wartość wzrośnie. I co ważne, jest zainteresowanie ze strony telewizji. Również w Polsce, za pośrednictwem Polsatu, będzie można obejrzeć dwa mecze chińskiej Super Ligi w kolejce.