WP SportoweFakty: To prawda, że nie napisze pan biografii, bo musiałby pan uciekać za granicę?
[b][tag=6394]
Maciej Szczęsny[/tag][/b]: Nigdy tak nie powiedziałem, ale dobrze przemyślałem to, że książki nigdy nie napiszę. Pisanie bez krwi i mięsa nie ma sensu - Marcel Proust stworzył już przecież "W poszukiwaniu straconego czasu". Pisanie z krwią i mięsem wiąże się natomiast z grzebaniem w życiorysach ludzi sprzed dwudziestu, trzydziestu lat. A jakby im grzebać, to trzeba byłoby być fair i pogrzebać także sobie.
Nie warto?
- Chyba nie powinienem, choćby dlatego, by nie robić przykrości bliskim. Będę przyzwoity, a na dodatek roztropny, więc w momencie, kiedy książki piszą już wszyscy - ja tego nie zrobię. Wystarcza mi, że piszę wiersze do żony przez Skype’a. Bawią ją i cieszą. Niektóre są bardzo wulgarne, a ona to uwielbia.
Ludzie pytają pana, co słychać, czy raczej co słychać u Wojtka?
- Nie wiem, co słychać u Wojtka i prawdopodobnie się nie dowiem, bo nie mam skąd. Zupełnie przestałem tęsknić za tą wiedzą.
ZOBACZ WIDEO Barcelona rozgromiła rywali i została liderem. Zobacz skrót meczu FC Barcelona - Sporting Gijon [ZDJĘCIA ELEVEN]
Dlaczego trzy lata temu straciliście kontakt?
- Gdybym wiedział, nie miałbym przez te lata, a zapewne także do końca życia, takiego parszywego uczucia w sobie. Różne rzeczy dzieją się między ludźmi, także w rodzinie. Miewa się pretensje, jest się z różnych powodów rozczarowanym. Mój największy żal polega na tym, że nie wiem, o co chodzi.
W maju ubiegłego roku był pan przecież na ślubie Wojtka.
- Dostaliśmy z żoną zaproszenie. Przyszło pocztą. Mimo dylematów i problemów logistycznych, bo moja żona pracuje na co dzień w Dubaju, polecieliśmy do Grecji. Przełamałem się, nie chciałem być tą osobą, która definitywnie spuści szlaban między nami.
Dobrze się pan bawił?
- To był ślub Wojtka, nie mój, więc mam nadzieję, że to on się dobrze bawił. Nie zamierzałem wówczas psuć mu tej zabawy poważnymi rozmowami. A przecież sam fakt, że się spotkaliśmy, pewnych spraw nie wyjaśnił i nie rozwiązał. Po turnieju Euro i zasłużonym urlopie Wojtek był w Polsce, mignęły mi jakieś zdjęcia zamieszczone na Instagramie, ale czasu na poważną, męską rozmowę nie znalazł. Nie tylko ze mną, niestety…
A gdyby teraz zadzwonił?
- A gdybym teraz wygrał dwadzieścia milionów w totka?
Był pan dobrym ojcem? Zmieniłby pan coś?
- Rozwód z mamą Wojtka i Janka był nieunikniony i zrobił dobrze tak w życiu nas obojga, jak i dzieci. Myślę, że szczególnie od momentu, kiedy się wyprowadziłem, zacząłem być naprawdę fajnym ojcem. Zwłaszcza jak na faceta, który był piłkarzem, ciągle w rozjazdach. Nawet, gdy grałem w Wiśle, przyjeżdżałem dwa razy w tygodniu do Warszawy, by zobaczyć się z chłopcami, nie mówiąc już o tym, że moja życiowa partnerka niemal w każdy piątek po pracy brała chłopców do pociągu do Krakowa, żebyśmy wspólnie spędzili weekend. Mieli u mnie rowery górskie, dużo spacerowaliśmy, jadaliśmy rodzinne śniadania, długo je celebrując. Miałem wrażenie, że przez długie lata dla chłopaków wspólne siedzenie przy stole było dużą wartością, którą z całą pewnością wynieśli z mojego domu. W domu mamy regularnie jadali przed telewizorem.
Przekonywałem żonę i siebie, że jest rozpacz, smutek, dramat, ale po stracie Natalki naszym obowiązkiem wobec życia i świata - jak głupio by to nie brzmiało - jest wychować następne dziecko
Co jeszcze wynieśli z pana domu?
- Że w życiu można korzystać tylko z sensownej pomocy, natomiast nie wolno brać tej, która zwyczajnie nie przystoi, takiej, na którą się nie zasługuje. To także była kość niezgody z moją byłą żoną. Jak się jest bramkarzem, zawsze zdarzy się jakaś szmata, interwencja, której się wstydzi - raz na miesiąc, albo na pół roku. Nigdy nie będzie tak, że wszyscy będą cię kochać, bo jest część osób tylko czekająca na jeden twój błąd, małe potknięcie. Od razu zostanie to dostrzeżone i wyeksponowane. Przekazywałem chłopakom, że swoją klasę zawodową zawdzięcza się tylko swojemu talentowi, pracowitości i trochę szczęściu. A nie na przykład temu, że tatuś coś załatwi, że pójdzie do trenera i powie: „pan da chłopakowi trochę więcej szansy na grę, pan na niego postawi”. Z protekcji ojca w przypadku sportowca można skorzystać chyba tylko przy ewentualnym pozyskiwaniu sponsorów.
Wspominał pan kiedyś, że nie prowadził synów za ręce, ale wskazywał wzorce. O jakie wzorce chodzi?
- Bardzo fajnie jest wygrać, ale jak nie umiesz, to przegraj z godnością. Miej umiejętność godzenia się z tym, że od czasu do czasu ktoś, nie tylko w sporcie, zwyczajnie okaże się lepszy i cię ogra. Wyciągaj wnioski z przegranych i wygranych. Po zwycięstwach jest trudniej, bo można zachłysnąć się swoim szczęściem, a trzeba się zastanowić, co doprowadziło do tego, że okazałeś się lepszy. Kiedy Wojtek grał już zawodowo w piłkę, przez długie lata rozmawiałem z nim przynajmniej godzinę po każdym meczu. Nie tylko o tym, czego nie udało mu się obronić, ale także o interwencjach, na jakie nie byłoby stać żadnego innego bramkarza. Zachęcałem go, by mi się wyspowiadał, by ocenił, zdał sobie sprawę, że mało kto potrafiłby się popisać taką interwencją. Podobnie było ze sprawami życiowymi - czemu się udało, a czemu innym razem było gorzej.
Pan się kiedyś zachłysnął zwycięstwem?
- Przez długi czas nie umiałem w siebie uwierzyć, trochę zżerała mnie trema, miałem poczucie, że bogowie specjalnie mi nie sprzyjają. Przyszła jednak do mnie w pewnym czasie taka świadomość, że jestem dobrym bramkarzem, zdałem sobie sprawę z własnej klasy, co trochę uśpiło moją czujność. Dostałem propozycję życia, ale nie zrobiłem wszystkiego, by doprowadzić do jej konsumpcji. Myślałem, że skoro mam takie umiejętności, to kolejna szansa przyjdzie jutro, no najwyżej pojutrze. No i ani aż tak fajna, ani choćby przyzwoita już nigdy więcej nie przyszła.
Co to była za propozycja?
- Skorzystał z niej Peter Schmeichel. (w 1991 roku duński bramkarz przyjął propozycję Manchesteru United, którego był gwiazdą, grał tam osiem lat - przy. red.)
NA NASTĘPNEJ STRONIE DOWIESZ SIĘ, JAKIE SĄ NAJWIĘKSZE PASJE MACIEJA SZCZĘSNEGO ORAZ O JEGO WIELKIEJ MIŁOSCI
[nextpage]
Był pan królem życia?
- Mieszkałem w Warszawie, więc światła wielkiego miasta mnie nie oślepiały. Byłem oswojony. Poza tym w dość młodym wieku zostałem ojcem i chociaż między mną i Alą nie najlepiej się układało, miałem poczucie obowiązku - prałem pieluchy, prasowałem śpiochy, karmiłem w nocy, wstawałem, gdy słyszałem płacz. Nie miałem też pieniędzy, by być królem życia, przez długie lata kariery nie piłem alkoholu, z hazardem też się nie polubiliśmy.
Rozwiódł się pan mając 25 lat.
- W innym przypadku któregoś dnia, spokojnie, bez nerwów, ktoś by kogoś udusił. Tak bez podnoszenia głosu. Bez tak zwanego afektu, odezwałby się jakiś resentyment i byłoby nieszczęście. To był trudny czas także zawodowo. Pod Legią zaczęły się uginać gliniane nogi, Polska wchodziła w okres transformacji, wojsko się na sport wypięło, galopowała inflacja. Zamiast w 1987 dopiero dwa lata później Legia wywiązała się z zapisu w kontrakcie i dostałem talon na samochód. Miał być na Ładę, albo Poloneza, a dostałem na Wartburga i to na dwa tygodnie przed terminem, po którym uwalniano handel samochodami, a talony przestawały być ważne. Klub płacił jedną trzecią pensji co dziesięć dni, musiałem od przyjaciela pożyczyć 400 dolarów, które później spłacałem mu trzy lata. Ceny walut skoczyły, a moja pensja nie bardzo. Pieniądze pojawiły się później.
Kiedy?
- Wywalczyliśmy z Legią mistrzostwo Polski, graliśmy w Lidze Mistrzów, historia powtórzyła się w Widzewie Łódź. Miałem regularne wypłaty i poczułem swobodę. Od razu jednak zaznaczę, że tamte kwoty mają się nijak do pieniędzy, jakie obecnie zarabiają piłkarze. A do tego bramkarze to naród upośledzony. Zwłaszcza przy kasie. Żyłem jednak bez ołówka w ręku, jak miałem ochotę na fajne narty, to je kupowałem, synom zmieniałem sprzęt co roku, stać nas było na fajne, wakacyjne wyjazdy. Korzystałem z życia z rozsądkiem. Na dziwki nie chodziłem, do kasyna też nie, a na zagraniczne podróże nie było czasu.
Wielkie pieniądze mogą zmienić człowieka?
- Znamy się dobrze, więc wyczuwam, że w podtekście chodzi o Wojtka, a to przecież nie jedyna osoba na świecie, która dobrze zarabia. Przy każdych zarobkach może odwalić. Z dotkliwej biedy także. Znam milionerów, którzy nie zwariowali, i takich, którzy zarabiają przeciętnie, a odlecieli, bo mieli jednak trochę za dużo. Choć jednak najczęściej to milionerzy mają za mało… Nie sądzę, żeby u Wojtka zmiana nastąpiła przez wpływy na konto, bo przecież dobrej pensji dorobił się bardzo szybko i był przez wiele lat odporny. Przeczytałem ostatnio w jakimś kolorowym magazynie wypowiedź młodych państwa Szczęsnych, że kochają się nieprzytomnie, a przy okazji są szczęśliwi, bo pieniądze Wojtka mogą służyć wspieraniu bliskich. Bardzo się cieszę i gratuluję. Są jednak także wartości niewymierne, a dużo ważniejsze, z którymi można sobie nie poradzić. A akurat one nie mają zupełnie związku z kasą.
Kłopoty z alkoholem mają jedynie… abstynenci. Czasem, jak w domu jest Dośka, potrafimy wieczorem wypić jedno wino musujące i nie tęsknię za większymi ilościami
Kasyna pan omijał, alkoholu było bardzo mało…
- Niegdyś to prawie wcale. Od wielkiego dzwonu coś się trafiało. Pamiętam takie czasy, że gdy wypiłem jedno czy dwa piwa w tygodniu, sam się ganiłem, że dupa ze mnie a nie sportowiec, bo sportowiec tak się nie zachowuje. Później przyszedł czas, gdy uświadomiłem sobie, że na przykład zimą na zgrupowaniach, kiedy dużo czasu spędza się w siłowni i dużo biega po górach, jedno piwko przed snem może dobrze zrobić, bo reguluje funkcjonowanie organizmu. A kiedy już skończyłem uprawianie sportu, nie powiem - nadrabiałem stracony czas.
Ma pan problem z alkoholem?
- Kłopoty z alkoholem mają jedynie… abstynenci. Czasem, jak w domu jest Dośka, potrafimy wieczorem wypić jedno wino musujące i nie tęsknie za większymi ilościami. Beż żonki - trudniej…
Zastanawiam się, co było pana największą pasją - futbol, fotografia, kuchnia, muzyka, a może kobiety?
- Z całą pewnością miałem okres w życiu, gdy dużo czasu spędzałem, korzystając z uroków płci odmiennej.
Sława uderzyła do głowy?
- To pewnie dlatego, że o pewnych sprawach nawet z najbliższą osobą nie umiałem rozmawiać. Albo odpowiednio wcześnie zdać sobie sprawy z takiej potrzeby. Wydawało mi się, że pod tym względem miałem bardzo udane życie z moją partnerką, z którą spędziłem ponad dwadzieścia lat. Tak jak jednak o zwycięstwach i porażkach potrafiłem mówić godzinami, tak chyba zabrakło mądrości życiowej, ostrożności, chęci budowania jeszcze silniejszej więzi. Był raczej strach, że lepsze jest wrogiem dobrego. Byliśmy blisko i było ok, to nam wystarczało. Teraz jestem szczęśliwy, że trafiłem na takiego człowieka jak Dośka. Moja żona jest bardzo ciekawa świata, chociaż młoda, ma mnóstwo ciekawych spostrzeżeń dotyczących ludzkiej natury, natury konfliktu między ludźmi, ma swoje obserwacje i doświadczenia, których na szczęście nie zbierała na sobie. Jest otwarta i niezwykle uparta w tym, by nie godzić się na przeciętność w związku. Skoro jest średnio, to niech będzie dobrze, jak jest dobrze, to niech będzie wspaniale. Dośka uwolniła we mnie umiejętność rozmowy o wszystkim. Musiałem skończyć pięćdziesiąt lat i spotkać kogoś młodszego.
Ile młodszego?
- 26 lat.
Układ nauczyciel - uczennica?
- Tylko w niektórych sprawach. Pokazuję jej Polskę, którą mam zjeżdżoną wzdłuż i wszerz. Mam miejsca, które uwielbiam, i których jeśli nie odwiedzę przynajmniej raz na rok, czuję się chory, robię się markotny i narzekający. Korzystając z tego, że naszą pasją są motocykle, staram się odwiedzać je z żoną. Kiedy Dosia przyleci na dłużej do Polski, śmiejemy się, że daję jej lekcje muzyki. Oczywiście nie umiem grać na żadnym instrumencie, ale dużo muzyki słyszałem, dużo wiem o muzykach i dzielę się wiedzą. Nie powiedziałbym jednak, że jestem nauczycielem, raczej przewodnikiem. Ale i żona wielu rzeczy mnie nauczyła i wciąż uczy. Na szczęście jest młodsza, ale mądrzejsza. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania na zasadach belfra i uczennicy. Ponieważ bałem się, że może to tak wyglądać, był moment, że zrobiłem wszystko, by Dośka ruszyła w świat, licząc się nawet z tym, że z niego nie wróci.
Jak miałem ochotę na fajne narty, to je kupowałem, synom zmieniałem sprzęt co roku, stać nas było na fajne, wakacyjne wyjazdy. Korzystałem z życia z rozsądkiem. Na dziwki nie chodziłem, do kasyna też nie, a na zagraniczne podróże nie było czasu
Nie rozumiem.
- Wymyśliłem jej zawód. Linie lotnicze Emirates szukały stewardess. Dostała się.
Kochał pan i odpychał?
- Zrobiłem to z obawy, że przeze mnie zmarnuje sobie życie. Wychodziłem z założenia, że nie rozumie, jak szybko mogą dogonić mnie ograniczenia. Że nagle zaczną mnie obłapiać, wskakiwać mi na kark i że to nieuniknione. Można wierzgać, walczyć, ale przecież będę się starzał. Może będę niedołężny, a może tylko niezadowolony, że już nie jestem tak sprawny jak wtedy, gdy byłem młody. Może nie będzie mi się chciało pojechać na rowery w Bieszczady, a może nie będę zwyczajnie mógł, albo na przykład będzie mi się chciało i będę mógł, ale już nie będę pamiętał, gdzie te Bieszczady są. Bałem się, że moja żona nie zdaje sobie sprawy z tego, że prędzej czy później z powodu bliskości ze mną spotka ją krzywda, o którą sama się prosiła. Trochę czasu zajęła mi zmiana takiego postrzegania naszej relacji.
Jak do tego doszło?
- Dużo rozmawiamy. Mimo że mieszkamy daleko od siebie, na minimum godzinę dziennie łączymy się przez Skype’a. Jak się jest ze sobą przytulonym na kanapie i słucha się muzyki, albo ogląda film, to się nie gada. Jak się ceruje skarpety i czyta, to raczej też nie. Nie twierdzę, że to czas stracony, na pewno jest fajnie i blisko, jednak dość cicho. Wtedy wystarcza świadomość, że jest się razem. A jak się do kogoś dzwoni, to głupio tak milczeć, albo patrzeć w ekran. Porusza się więc mnóstwo tematów, co chwila wynajduje się nowe, co pozwala lepiej poznać drugiego człowieka.
NA NASTĘPNEJ STRONIE PRZECZYTASZ O NAJTRAGICZNIEJSZYCH MOMENTACH W ŻYCIU MACIEJA SZCZĘSNEGO - ŚMIERCI CÓRECZKI ORAZ OJCA
[nextpage]
To może lepiej budować tylko związki na odległość?
- Wiem, że najważniejsza jest chwila prawdy, ale jeżeli kochasz, ufasz i nie chcesz nikogo oszukiwać, to przyjmujesz to, co ta osoba mówi, za prawdę. Myślisz o tym, że kiedy przyjdzie moment próby, zachowa się przynajmniej w sposób zbliżony do tego, co opowiadała. Nie trzeba cały czas rozmawiać o uczuciach, można dokonywać oceny wydarzeń z życia i w ten sposób budować sobie obraz bliskiej osoby. Dowiadywać się, jakie ma oczekiwania, potrzeby, poglądy, ideały. Przez trzy lata ciągłego gadania wiele się o sobie dowiedzieliśmy i w bardzo dużym stopniu zmieniłem swoje postrzeganie świata, relacji międzyludzkich. Uwierzyłem w to, że chociaż Dośce nie będzie ze mną w życiu za wygodnie, to nie znaczy, że sobie to życie zmarnuje i będzie nieszczęśliwa. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że potrafię jej dawać szczęście po prostu sobą.
Lubi pan samotność?
- A gdzie tam. Brakuje mi fizycznej bliskości. Kiedy jesteśmy razem, wraca ochota na jedzenie, spanie. Samemu opieszale idę do łóżka, nie wiem, czy ze smutków, nerwów czy starości, ale kiedy już mi się uda zasnąć, śpię krócej i po przebudzeniu wstaję zamiast dospać. Jedzenia nie chce mi się robić, a jak już się zmuszę i stawiam na stole gotowe danie, odrzucam sztućce na bok i powtarzam sobie, że samemu to mi się nie chce. I talerz stoi na stole, aż jedzenia robaki nie zjedzą… A kiedy Dośka przyjeżdża, gotuję non-stop, z przerwą na sen. Ale to inne spanie, mam ochotę pójść do łóżka, przytulić się, zasnąć takim snem energetycznym. Można się obudzić wyspanym lub nie, ale przynajmniej szczęśliwym.
Spotykał się pan już z przyszłą żoną, gdy został pan zatrzymany po oskarżeniu o gwałt.
- Nie zostałem oskarżony, ale pomówiony. Dośka doskonale wiedziała, że spotkałem się z tą osobą, by całkowicie zakończyć pewną długo trwającą relację. Tak, mocno się zdziwiła, kiedy przez dwa dni nie było ze mną kontaktu, jeszcze bardziej gdy już kupiłem nową kartę telefoniczną (prokuratura zatrzymała mi telefon na… 4 miesiące) i z pożyczonego od syna telefonu do niej zadzwoniłem informując, jak spędziłem dwie ostatnie doby. Dała mi olbrzymie wsparcie. W czwartek wyszedłem z dołka, a w sobotę byliśmy na finale futbolu amerykańskiego na Stadionie Narodowym. Broniłem się, nie chciałem iść, mówiłem, że szmatławce mnie obsmarowują, więc jak ja pojawię się wśród ludzi z synem, jego dziewczyną i u boku dwa razy młodszą kobietą? Przekonała mnie, że nie mogę zrobić niczego lepszego, niż pokazać, że się nie boję świata, że się niczego nie wstydzę i że mam wokół ludzi, którzy mnie kochają. I ufają mi. Ale to był trudny czas.
Kiedyś stwierdził pan, że po śmierci półtorarocznej córki stał się pan rogaty, bezkompromisowy i nic już nie mogło pana zaboleć.
- Nic mnie tak nie dotknęło, nie okradło i nie zmieniło mojego życia jak utrata Natalki. Nic już tak nie zaboli.
Przez długi czas nie umiałem w siebie uwierzyć, trochę zżerała mnie trema, miałem poczucie, że bogowie specjalnie mi nie sprzyjają. Przyszła jednak do mnie w pewnym czasie taka świadomość, że jestem dobrym bramkarzem, zdałem sobie sprawę z własnej klasy, co trochę uśpiło moją czujność.
Co to znaczy, że zmieniło się pana życie?
- Wypadkowi uległo małe, niewinne, fajne, inteligentne dziecko. Córka, którą uwielbiasz, którą uwielbiała mama i dziadkowie, największe szczęście w życiu. Masz świadomość, że to nie przez ciebie, ani nie z winy jej mamy, ale przez błąd ludzki popełniony dwa lata wcześniej przy montażu trzepaka, który przewrócił się akurat w tym momencie, gdy spacerowała obok. Myślisz o tym, jak bardzo ją bolało, bo przecież musiało najpierw boleć, zanim po dwóch dniach walki zmarła. Zmienia się cały twój świat, jego postrzeganie, pojmowanie tego, co jest szczęściem, a co prawdziwym nieszczęściem. To zostanie we mnie już do końca.
To była najgłośniejsza cisza, jaką pan słyszał? Cisza w domu - bez śmiechu, płaczu?
- Życie pisało już inny scenariusz, bo Ala była w trzecim miesiącu ciąży z Jankiem. Ta ciąża, podobnie jak Natalki, także była zagrożona i trzeba było się skupić, by w takiej sytuacji stworzyć matce maksimum możliwego komfortu psychicznego. Z jednej strony jest się bezradnym, z drugiej - trzeba w sobie znaleźć siłę i motywację. Samemu też potrzebowałem otuchy, przytulałem się do brzucha Ali i słuchałem tego, co dzieje się w środku. Starałem się ukoić jakoś nasze nerwy. Przekonywałem żonę i siebie, że jest rozpacz, smutek, dramat, ale po stracie Natalki naszym obowiązkiem wobec życia i świata - jak głupio by to nie brzmiało - jest wychować następne dziecko. Nie można było stracić drugiego.
Tak mówił rozsądek, ale przecież są też emocje.
- Noce i moment porannego przebudzenia były najgorsze. Trenowałem trzy razy dziennie - raz na boisku, a dwa razy w autobusach, bo musiałem dojeżdżać z Międzylesia na Gwardię, a wtedy nie było czegoś takiego jak rozkład jazdy, ani częstotliwość kursowania autobusów nie była zbyt częsta. Tłok był okrutny. Nawet kiedy rozpaczałem, wieczorem byłem tak skatowany, że udawało mi się zasypiać. Jednak kiedy budziłem się w nocy, albo wstawałem rano, jeszcze ze snem na oczach, liczyłem, że wszystko okaże się tylko koszmarem. Że zaraz zniknie. Nie zniknęło, Natalka w snach wracała jeszcze często. W mojej koszuli z kołnierzem postawionym na sztorc.
Zdziwił się pan, że śmierć ojca także dotknęła pana bardzo mocno?
- Tak naprawdę po śmierci Natalki nie miałem szans przejść prawdziwej żałoby. Codziennie musiałem chodzić na treningi, gdzie spotykałem dwudziestu kilku facetów. Każdy miał swoje życie, jakoś je sobie układał, a ja byłem jedynym, no może jednym z dwóch, który przeżywał jakiś dramat i odczuwał głęboki smutek. Ten drugi się rozwodził, albo chorowała mu mama. Byłem w mniejszości, z którą nie można było się obchodzić jak ze zgniłym jajkiem. Przecież uprawialiśmy sport, a ten niesie ze sobą innego rodzaju emocje. Zwycięstwa, porażki, zmaganie się z rywalem, samym sobą, wściekłość na sędziego, na dziennikarzy za złe noty - to były problemy codzienności. Okres po śmierci taty jest pierwszym czasem żałoby w moim życiu i chyba nie zdawałem sobie sprawy, jak jest ważny i trudny. Nie byłem na to przygotowany.
[b]
Da się na to w ogóle przygotować?[/b]
- Przez ostatnie miesiące mieliśmy świadomość, że tata jest śmiertelnie chory. Najpierw hospicjum domowe, później świadomość wycieczki do stacjonarnego. Tata nie miał złudzeń, że z hospicjum wychodzi się o własnych siłach i wraca do domu choćby na kilka miesięcy. Wydawało się, że obaj czekaliśmy na ten moment, spędzaliśmy kilkanaście godzin dziennie, bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Tata marzył o tym, by koszmar już się skończył, by spokojnie zasnąć i "obudzić się u wielkiego Manitou" - jak mawiał, by skończył się ból, lęk. Wydawało mi się, że mu kibicuję, że go rozumiem, zwłaszcza że miałem potężne poczucie niezgody na jego cierpienie. Facet, który utrzymywał kontakt ze swoimi uczniami, których 40 lat temu jako nauczyciel doprowadził do matury w technikum na Konopczyńskiego, nie mógł być złym człowiekiem. Nie godziłem się z tym, że musiał znosić taki ból. Wszyscy go lubili, szanowali.
Pan ma wielu przyjaciół?
- Tryb życia piłkarza wykluczał utrzymywanie przyjacielskich kontaktów.
Koledzy z Legii spotykali się w "Garażu" na piwie całkiem regularnie.
- Trudno jednak stwierdzić, że łączyła ich przyjaźń, byli kumplami. To śmieszne, że z wieloma kolegami z tamtych czasów, z którymi bardzo się różniliśmy, dziś dogaduję się już dużo lepiej. Może wszyscy dojrzeliśmy, a może już po prostu nie oddziałujemy na swoje życie tak mocno.
Chodził pan swoimi ścieżkami? Oni rozmawiali o imprezach, a pan o książkach? Mieli pana za snoba?
- Jeśli chodzi o snobizm to dzisiaj patrzę na siebie z dystansu, jak strasznym byłem gadżeciarzem. Uwielbiałem mieć fajną zapalniczkę, albo zegarek. Chociaż tych zegarków to nie żałuję, bo tylko one i obrączka przysługują mężczyźnie jako biżuteria. Mam kilka zegarków niezłych, eleganckich.
Dorobił się pan na piłce? To były przecież interesujące czasy, jeśli chodzi o uczciwość meczów w polskiej lidze.
- Nigdy nie przychodziło mi do głowy, by wyciągnąć rękę po coś innego niż efekt mojej pracy. Piłkarze, którzy sprzedawali mecze, wiedzieli, że nie mogę się o tym dowiedzieć. Ci, którzy od nas kupowali, wiedzieli, że do mnie nie ma co przychodzić. Po odejściu z Legii do Widzewa przez jakiś czas słyszałem co prawda z trybun "Szczęsny pedał, Legię sprzedał", ale ci, co to śpiewali, mieli chyba coś innego na myśli. O ile w ogóle mieli cokolwiek na myśli.
Rozmawiał Michał Kołodziejczyk
Takiego faceta jak ty trzeba omijać szerokim łukiem .
po prostu ŻAŁOSNY