Kasper Hamalainen - kat Lecha Poznań

PAP / Jakub Kaczmarczyk
PAP / Jakub Kaczmarczyk

W tym sezonie mało kto tak napsuł krwi Lechowi Poznań jak Kasper Hamalainen. Jeszcze kilka lat temu Fin był w Poznaniu bohaterem, ale jak tak dalej pójdzie, stanie się wrogiem publicznym numer jeden.

Hamalainen jeszcze dwa miesiące temu nie ukrywał, że liczył w Legii na więcej. 30-letni pomocnik nie został liderem drugiej linii, mecze zwykle zaczynał od oglądania poczynań kolegów - z pozycji ławki rezerwowych. Owszem, zbierał minuty w Lotto Ekstraklasie, miał dobre chwile, ale nie ogrywał roli, o której marzył.

Niezależnie od ogólnego wrażenia nie da mu się odmówić jednego - to właśnie on w obecnych rozgrywkach dwukrotnie doprowadził kibiców Legii do ekstazy, a fanów Lecha Poznań do łez.

Reprezentant Finlandii zaczął swoją przygodę z Polską od Poznania. Do Kolejorza trafił w sezonie 2012/2014. Dość szybko zaaklimatyzował się w nowych warunkach i zdobywał uznanie u wymagających kibiców. Tym większa była ich wściekłość, gdy w lutym ubiegłego roku zdecydował się na przenosiny do Legii. Nie obyło się bez wyzwisk i gróźb.

W październiku 2016 roku Hamalainen dostał okazję do rewanżu. Legia podejmowała Lecha w hicie 13. kolejki. Gospodarze prowadzili po trafieniu Nemanji Nikolicia, ale Kolejorz odrobił straty w 90 minucie po rzucie karnym wykorzystanym przez Marcina Robaka. Wydawało się, że giganci polskiej ligi podzielą się punktami, ale w trzeciej minucie doliczonego czasu gry wszystko się zmieniło. Po strzale Łukasza Brozia Matus Putnocky wybił piłkę, a ze skuteczną dobitką pośpieszył wprowadzony chwilę wcześniej Hamalainen.

ZOBACZ WIDEO Pięć bramek w pół godziny - Sevilla rozbiła Deportivo [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Mimo wszystko Fin nie odmienił znacząco swojej sytuacji. W rozmowie z WP SportoweFakty sprzed dwóch miesięcy tak mówił o 2016 roku: - To był dla mnie trudny rok i nie zamierzam zaprzeczać. Oczekiwałem więcej, choćby minut na boisku. Teraz czuję się lepiej i więcej gram. Przede wszystkim jest lepiej pod względem fizycznym. Dobrze mi idzie, nawet odpuściłem zgrupowanie drużyny narodowej, żeby tu poprawić swoją sytuację w Legii.

- Zacząłem w Legii pechowo, od kontuzji. Można powiedzieć, że mnie trochę prześladowały. Przez większość rundy wiosennej nie było momentu, że czułem się gotowy w 100 procentach. Dopiero pod koniec sezonu... ale zaraz znowu doznałem kontuzji. I tak dalej. Myślę, że potrzebuję teraz skoncentrować się na sobie i mieć dobry okres przygotowawczy. Wtedy pokażę, co potrafię - mówił wówczas.

Marek Saganowski oceniając zimowe roszady w Legii miał nadzieję na to, że Fin dostanie więcej szans, na co zasługuje. - Przy dobrze grających Prijoviciu i Nikoliciu nie mógł się przebić do składu, ale teraz będzie mu się łatwiej pokazać. To zawodnik o niesamowitych umiejętnościach. Chciałbym, żeby była to jego runda. Ciężko pracuje, nigdy się nie obraża. Zasłużył na to - mówił w styczniu w wywiadzie dla WP SportoweFakty były piłkarz klubu ze stolicy.

Na bramkę Hamalainena trzeba było czekać do 9 kwietnia. Z punktu widzenia fana drużyny mistrza Polski z pewnością było warto, bo to trafienie może mieć kluczowe znaczenie w kontekście obrony mistrzowskiego tytułu.

Rewanż Lecha z Legią miał wiele analogii do spotkania z rundy jesiennej. Ponownie końcówka spotkania dostarczyła niesamowitych emocji i wynagrodziła miłośnikom piłki wcześniejsze fragmenty meczu. Tym razem to Lech prowadził i przez kilka minut był wiceliderem ligi. Hamalainen wszedł w 85 minucie, a niedługo później Legia wyrównała za sprawą Macieja Dąbrowskiego. Ostatnie słowo należało do Fina, który z zimną krwią wykorzystał dośrodkowanie Adama Hlouska, a chwilę później równie spokojnie przyjął do wiadomości fakt zdobycia jednej z najważniejszych bramek w karierze.

W ostatnich dziesięciu spotkaniach ligowych Hamalainen dwukrotnie wychodził w pierwszym składzie Legii, siedem razy pojawiał się na boisku jako rezerwowy, a raz przesiedział cały mecz na ławce. Z Lechem nie pograł zbyt długo, ale zapisał się złotymi zgłoskami. W obu meczach z Kolejorzem rozegrał łącznie raptem około dziesięciu minut (licząc z czasem doliczonym). To wystarczyło, by zadać dwa nokautujące ciosy i bezlitośnie posłać na deski pretendenta do tytułu.

Źródło artykułu: