PZPN walczy z kliką lekarzy sportowych, Ministerstwo Zdrowia zaciąga ręczny hamulec

276 lekarzy musi regularnie badać około 5 mln zawodników. Na dodatek tylko niewielkiej grupie udaje się to za darmo. - W Polsce uprawiamy fikcję. To rynek, który można liczyć w milionach złotych - zwraca uwagę Zbigniew Boniek.

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
Polski Związek Piłki Nożnej PAP / Bartłomiej Zborowski / Polski Związek Piłki Nożnej

Żaden zawodnik uprawiający w Polsce sport w ramach federacji sportowej nie ma prawa brać udziału ani w meczach, ani nawet treningach bez ważnej tzw. karty zdrowia sportowca. Dokument musi być co sześć miesięcy stemplowany przez lekarza medycyny sportowej bądź lekarza posiadającego certyfikat polskiego towarzystwa medycyny sportowej. W czym tkwi problem?

  - W Polsce jest 276 lekarzy sportowych i aż 5 milionów zawodników-amatorów: piłkarzy, siatkarzy, piłkarzy ręcznych, lekkoatletów i tak dalej. Nie ma fizycznej możliwości, aby tak wąska grupa przebadała tak szeroką rzeszę ludzi - zwraca uwagę wiceprezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, Andrzej Padewski. - Co więcej: gdy dziecko od podstawówki aż po studia uprawia w szkole jakieś sporty, także pozalekcyjne, jeździ na zawody, to żadnych badań nikt od niego nie wymaga. Ten sam człowiek, gdy choćby raz w tygodniu pójdzie na trening do klubu, musi już mieć orzeczenie lekarskie. Przecież to jakiś totalny paradoks - mówi Padewski.

Na NFZ w sierpniu. A prywatnie? Zapraszamy dzisiaj

- W Polsce uprawiamy fikcję - ocenia szef piłkarskiej centrali Zbigniew Boniek. - Od dłuższego czasu zajmujemy się tą sprawą, byliśmy na spotkaniu w Ministerstwie Zdrowia. Walczymy, próbujemy, a co z tego wyjdzie - zobaczymy - mówił jakiś czas temu w wywiadzie dla WP SportoweFakty Boniek.

ZOBACZ WIDEO Real - Bayern. Monachijczycy mogą czuć się oszukani

Weźmy na przykład dziecko chcące grać w piłkę nożną: rodzic idzie z nim najpierw do lekarza pierwszego kontaktu, który wypisuje skierowanie do lekarza medycyny sportowej. Następnie dziecko udaje się na specjalistyczne badania, między innymi krwi, wzroku czy serca. Dopiero z tymi wynikami rodzic może zaprowadzić pociechę do lekarza sportowego, który orzeka o zdolności do uprawiania sportu. Taką procedurę trzeba przechodzić dwa razy w roku.

Teoretycznie badania są bezpłatne do 23 roku życia. W praktyce jest inaczej, bowiem lekarz sportowy ma limit bezpłatnych badań narzucony przez NFZ. Ten limit szybko się wyczerpuje. Młody sportowiec musi szukać więc innego lekarza, który ma jeszcze bezpłatną pulę albo godzi się na zapłacenie za wystawienie uprawnień. Po wyczerpaniu limitu lekarze kartę sportowca podbijają tylko za wystawiony rachunek.

- Aby w Warszawie dostać się do lekarza sportowego i nie płacić za to, na wizytę trzeba się zapisywać nawet z półrocznym wyprzedzeniem - mówi nam ojciec 14-latka występującego w jednym z klubów koszykarskich. - Dwa razy w roku trzeba się liczyć z wydaniem 150 złotych na prywatną wizytę - dodaje.

Sprawdzamy, dzwonimy do trzech losowo wybranych, warszawskich przychodni oferujących usługi orzecznictwa lekarza sportowego. - Dwa miesiące, trzy miesiące, cztery miesiące - słyszymy. Tyle trzeba czekać na wizytę w ramach NFZ. - A prywatnie? - dopytuję. - Prywatnie to koszt 150 złotych, jeśli nie ma pan własnych, wcześniej zrobionych badań. Zapraszamy za dwa dni - słyszymy w jednej przychodni.

W innej pytamy o wizytę na NFZ. - Prowadzimy zapisy na koniec sierpnia - dowiadujemy się. - A prywatnie? - A prywatnie to możemy jeszcze dzisiaj umówić wizytę - pada odpowiedź.

Weryfikujemy, jak wygląda prywatna wizyta. Idziemy do jednego z gabinetów, w ręku mamy zrobione niedawno badania krwi. Wypisujemy kartę pacjenta, od razu kładziemy się na stół do badania EKG. W gabinecie lekarza spędzamy maksymalnie trzy minuty. Lekarz nie interesuje się badaniami, które mieliśmy donieść, rzuca tylko pobieżnie okiem na wynik EKG, wbija pieczątkę. Prosi o podciągnięcie koszulki, dwa wdechy, zdrowy jak koń. Dziękuję za wizytę. 130 złotych, bo miałem swoje badania krwi, te niesprawdzone.

Wybawieniem lekarz pierwszego kontaktu

PZPN chce zmiany przepisów obligujących sportowców-amatorów do cyklicznych badań wykonywanych przez lekarzy medycyny sportowej. Na ułatwienia od dawna czeka kilka milionów Polaków. Sprawa utknęła jednak w Ministerstwie Zdrowia.
- To rynek, który można liczyć w milionach złotych. Jako PZPN zadajemy jedno pytanie: dlaczego zawodnicy uprawiający piłkę amatorską nie mogą pójść do zwykłego lekarza rodzinnego? - stawia pytanie Boniek.

Urzędnicy ministerstwa zdrowia spotykali się w tej sprawie z przedstawicielami PZPN czterokrotnie. Piłkarski związek przedstawił kilka możliwych rozwiązań. - Mówiliśmy, że chcemy się badać, i prosiliśmy, aby rozwiązania prawne dawały nam taką możliwość. Teraz sportowcy muszą za lekarzy płacić, a specjalistów jest zbyt mało. W przypadku rozgrywek młodzieżowych zaproponowaliśmy, aby to lekarz pierwszego kontaktu wystawiał zaświadczenie o zdolności do uprawiania dyscypliny, a dopiero w przypadku wątpliwości wysyłał na dodatkowe badania - opowiada Andrzej Padewski. - Bo kto zna najlepiej dziecko, jeśli nie lekarz pierwszego kontaktu? Natomiast w przypadku seniorów-amatorów, czyli piłkarzy od C-klasy do IV ligi, przedłożyliśmy dwa projekty. Pierwszy zakłada, że tacy zawodnicy mogliby się badać u lekarza pierwszego kontaktu, drugi z kolei dodaje opcję odwiedzenia lekarza medycyny pracy - tłumaczy wiceprezes PZPN.

Co na to ministerstwo? Na razie nie wiadomo. Sprawa utknęła w martwym punkcie, a do momentu publikacji tekstu nie udało nam się uzyskać komentarza przedstawicieli rządu. Nieoficjalnie udało się ustalić, że główną wątpliwością ministerstwa jest trudność w znalezieniu granicy, gdzie kończy się sport amatorski, a gdzie zaczyna się profesjonalny. Działacze PZPN proponują łatwe rozwiązanie. - Profesjonalna piłka zaczyna się od lig szczebla centralnego, czyli mieści się w nim ekstraklasa, 1. i 2. liga. Można wziąć jeszcze pod uwagę 3.ligę. Występują w nich kluby, które zatrudniają własnego lekarza. Wszystkie pozostałe ligi i rozgrywki to piłka amatorska - tłumaczy Padewski.

Jak na maratonie

Każda z federacji bez problemu mogłaby dokonać takiego podziału.

- Jesteśmy nadopiekuńczy. W żadnym zachodnim kraju nie funkcjonują badania sportowe w sporcie amatorskim. To pozostałość po socjalizmie. System powinien działać na takich zasadach, jak w przypadku biegacza długodystansowego, idącego na start maratonu. Wystarczy, że ma ze sobą oświadczenie, iż jest zdrowy i zdolny do wzięcia udziału w biegu - mówi Padewski.

Odpowiedź ministerstwa zdrowia na zadane przez nas pytania opublikujemy po jej otrzymaniu.

Paweł Kapusta

Czy popierasz proponowane przez PZPN zmiany?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×